Miał być piękny rejs – błękitne niebo nad głowami, wielka przestrzeń morska i my na małej łajbie zmagający się z falami, wiatrem i ewentualną chorobą morską…Plan ambitny, niestety z przyczyn od nas niezależnych skończyło się na marzeniach o zostaniu wilkami morskimi. Zresztą wielkie dzięki dla kierownictwa CWM, (dla niewtajemniczonych: Centrala Wychowania Morskiego – ZHP), który dwa dni przed planowanym rozpoczęciem rejsu powiadomił nas, że nie dostaniemy jachtu, bo niema certyfikatu na morze, lub czegoś takiego.
Z adrenaliną podniesioną na maksa, wściekli na zaistniałą sytuację postanowiliśmy jakoś spędzić wolny czas, skoro niektórzy z nas specjalnie wzięli urlop w sierpniu, żeby popłynąć na Bornholm. Pomysł padł dość szybko – jedziemy do Gdańska, a potem przesiadka z wygodnego samochodu na rowery i zaginamy wybrzeżem do Szczecina. Pomysł szybko został złagodzony moim tekstem: Szczęśliwej drogi, ja się na jazdę rowerem nie piszę, nie jeździłem kilka lat, nie dam rady. Ale pod silna presją kolegów zgodziłem się, nie na Szczecin, ale na krótszą wyprawę. W Gdańsku mieliśmy doskonałą bazę wypadową i plan: na początek jedziemy na Hel. Jak zaplanowano tak też postąpiono. Samochód został załadowany naszym sprzętem, dach samochodu ozdobiony rowerami, bak zatankowany, więc w drogę!!!
Rano byliśmy już w Gdańsku. Po kilkugodzinnym wypoczynku wsiedliśmy na rowery i postanowiliśmy zwiedzić najbliższą okolicę.
Z naszej bazy w Nowym Porcie pojechaliśmy do Sopotu. Zaraz na początku nastąpił pierwszy szok – Gdańsk i Sopot są pięknie „ozdobione” ścieżkami rowerowymi. Trasa jest położona zaraz przy plaży, więc jeździło się wspaniale, a wszędzie towarzyszył nam piękny szum Bałtyku.
Rano zapakowaliśmy sakwy oraz plecaki i pojechaliśmy zdobywać Hel. Przejazd przez Gdańsk i Sopot nie nastręczał większych trudności. Zaopatrzeni w mapę tras rowerowych wybrzeża bez najmniejszych problemów dotarliśmy do Gdyni. Tutaj, niestety kolejny szok, choć nieprzyjemny, bo to, co cieszyło nas w poprzednich miastach, tutaj się skończyło. Drogi rowerowe, owszem były, ale jakoś w innych miejscach niż na naszej mapie. Jak dotarliśmy w okolice portu w Gdyni naszym oczom ukazał się piękny widok. Na skwerku, wśród spacerowiczów zaplątała się para dzików, które też postanowiły spędzić swój urlop nad morzem. Zwierzaki wywoływały zachwyt gapiów i wielkie zdziwienie Straży Miejskiej, której funkcjonariusze nie bardzo wiedzieli jak zareagować na nietypowych turystów.
I na tym skończyły się nasze przyjemne doświadczenia związane z Gdynią. Niedługo później okazało się, że musimy jechać bardzo ruchliwą drogą wylotową w kierunku Redy. W Redzie zaczęła załamywać się pogoda i chłodziły nas delikatne krople deszczu. Szybki postój, nałożyliśmy pokrowce na nasze bagaże i jechaliśmy dalej modląc się słońce. Niestety, nasze prośby nie zostały wysłuchane, a nasz zapał został zgaszony potężną ulewą. Przemoczeni, zziębnięci dotarliśmy do Pucka, gdzie postanowiliśmy poszukać noclegu. Niestety, nie było to takie proste.
Odsyłano nas w różnych kierunkach, gdzie mówiono nam, że nie ma wolnych miejsc. Było to trochę dziwne, bo na większości domów, które odwiedzaliśmy widziałem kartki z napisem „Wolne pokoje”. Tę zagadkę rozwiązaliśmy nieco później. Po około dwóch godzinach znaleźliśmy nocleg – domki campingowe.
Cenowo przystępne z całkiem niezłym standardem: każdy pokój miał łazienkę z prysznicem, lodówkę i telewizor. Kiedy już rozpakowani, czyści i pachnący wyszliśmy z naszego pokoju, nawet pogodzie poprawił się nastrój i nasze zmęczone lica zostały pogłaskane promieniami słońca. Do pełni szczęścia brakowało tylko napełnienia żołądków czymś innym niż woda mineralna, a skoro nad morzem, to obowiązkowa rybka. Niestety nie pamiętam nazwy smażalni, ale mistrzostwem świata i okolic okazał się naleśnik po kaszubsku – wielki zawijaniec wypełniony czterema gatunkami wędzonych ryb – pyszności!!!
Dzień drugi. Z Pucka na półwysep już jechało się zdecydowanie lepiej. Pogoda nas bardzo miło zaskoczyła, nie było upału i słońce nam za bardzo nie dopiekało. Półwysep przywitał nas nową ścieżkom rowerową. Bardzo przyjemna trasa, a po drodze zwiedzanie ciekawych obiektów. Mnie osobiście lekko zaskoczyła miejscowość Chałupy, które okazały się zupełnie „puste” elementu, które kilka lat temu najbardziej rozsławiły to miejsce w Polsce. Ale trudno, nie można mieć wszystkiego. Dotarliśmy do Helu.
Piękne miasteczko, pełne turystów, czyste i zadbane. Niestety, zachwyt Helem szybko został zastąpiony kolejnym problemem – nie mamy gdzie spać. Oczywiście kartek i ogłoszeń typu: Wolne pokoje, kwatery do wynajęcia mijaliśmy widzieliśmy mnóstwo, ale niestety, wszędzie odprawiano nas z odpowiedzią, że nie ma wolnych miejsc. Tajemnice tego zjawiska zdradził mi w końcu jeden z właścicieli domu z „wolnymi” pokojami, który powiedział, że nie wynajmie nam pokoju na jedna noc, bo to mu się nie opłaca i na pewno nie znajdziemy nic takiego… No cóż, wesoło nam nie było. W sumie półwysep objechaliśmy dwa razy. Omijaliśmy tylko Juratę, gdzie cenyrzucały nas o ziemię, jak po kopniaku z półobrotu Chucka Norrisa. W końcu, gdy już robiło się ciemnawo trafiliśmy na kolejny camping. Tam na szczęście udało nam się znaleźć wolny pokój. Potem szybkie zakupy, gorący prysznic i błogi sen z odgłosem pociągu w tle – tory kolejki helskiej mieliśmy jakieś 30 metrów od domku…
Rano w drogę. Postanowiliśmy skorzystać z uroków morskich, zaoszczędzić trochę czasu i siły, więc pojechaliśmy do Helu, gdzie „zapakowaliśmy” się w tramwaj wodny (około 12 zł z rowerem od głowy) i popłynęliśmy do Gdyni. Nasz powrót wypadł akurat na 15 sierpnia, które poza świętem kościelnym jest także świętem Marynarki Wojennej. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć statki w pełnej krasie. Była także możliwość zwiedzania statków, niestety nie starczyło nam na to czasu. Kiedy wypływaliśmy z portu naszym tramwajem – katamaranem otwierano do zwiedzania jeden z okrętów podwodnych. Szkoda, może następnym razem zdecyduje się na zwiedzenie takiej jednostki. Wylądowaliśmy w Gdyni, skąd już siłą własnych mięśni dotarliśmy do Gdańska.
Jeden dzień odpoczynku, który był kojący dla mojego kolana, które zaczęło mnie w międzyczasie pobolewać i w drogę – tym razem naszym celem stał się Mierzeja Wiślana z osławioną od wieków Krynica Morską. Z nowymi siłami i wielkim zapałem ruszyliśmy w drogę. Pogoda przyjemna, bez upału z delikatnym wiatrem dodawała sił. Po przeprawie przez Wisłę wjechaliśmy na przyjemną szosę. Po drodze minęliśmy Sztutowo, gdzie znajduje się obóz koncentracyjny Stutthof. Niestety, nie mogliśmy go zwiedzić, ponieważ nie wpuszczono nas z rowerami, a nie mieliśmy gdzie ich bezpiecznie zostawić. Około godziny 17 dotarliśmy do Krynicy Morskiej. Oczywiście przywitała nas tam kolejna zmora – nocleg. W centrum miasta zorganizowano Centrum Informacji Turystycznej z aktualną bazą noclegową. Na niewiele nam się to zdało, gdyż wszyscy, do których dzwoniliśmy pytając się o możliwość przespania jednej nocy mówili, że nie ma wolnych miejsc. Trudna rada, trzeba użyć podstępu. Zadzwoniłem pod ostatni podany nam numer przez sympatyczną panią z Informacji i zarezerwowałem nocleg nie informując rozmówcy, że zamierzamy przespać tylko jedną noc. udało się! Dotarliśmy pod wskazany adres, gdzie niestety trzeba było się przyznać do małego oszustwa. Pani, która nas przyjęła stwierdziła, że trudno, podniosła nam cenę o 5 złotych od głowy i mieliśmy dach nad głową. Wieczorem spacerek po plaży, koncert rockowy zespołu, którego nazwy nie umiem sobie przypomnieć i sen. Rano powrót.
Do Gdańska dotarliśmy około godziny 18 – niestety, nie bez problemów. Po drodze moje kolano odmówiło współpracy ze mną i pedałując praktycznie jedną nogą toczyłem się z wolna za resztą grupy. Na Długim Targu zrobiliśmy przerwę na kawę, która dodała mi trochę siły. Wieczorkiem dotarliśmy na nasza bazę wypadową. Kolano nadal nie wykazywało ochoty na współpracę, więc musiałem zrezygnować nawet z rekreacyjnej jazdy po Gdańsku w następny dzień. Na tym praktycznie zakończyliśmy nasz rajd po wybrzeżu.
Krótkie podsumowanie.
Trójmiasto (poza Gdynią) jest świetnie przygotowane na rowerowe wycieczki. W Gdyni są drogi rowerowe, ale jest ich znacznie mniej i nie są tak dopracowane jak w Gdańsku czy Sopocie. Polecam szczególnie Półwysep Helski do jazdy rowerem. Poza oczywistymi walorami widokowymi, jazda na rowerze może się okazać zdecydowanie szybsza niż samochodem po zakorkowanej ulicy.
Ceny. Za noclegi płaci się mniej więcej tyle samo co w górach. Na campingach to koszt od 30 do 40 złotych za noc. Nieco taniej jest na Mierzei, ale tam jest zdecydowanie jest uboższa infrastruktura turystyczna. Praktycznie poza Krynicą ciężko jest znaleźć coś ciekawego.
Niestety dodatkowym utrudnieniem w znalezieniu noclegu jest fakt, że z reguły ludzie podróżujący na rowerach szukają noclegu na jedna noc. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie to się zmieni, ponieważ coraz więcej osób podróżuje na rowerach, a poza tym co to za przyjemność smażyć się na plaży w jednym miejscu przez cały tydzień.
Damian N.