„Konopiska poznaj z bliska” – przedwiosenny spacer, 5 luty 2011 r.

Tak brzmiące hasło, zamieszczone na rozpostartym ponad drogą banerze od ponad roku wita gości przybywających do Konopisk. A cóż tam jest ciekawego, sarkastycznie pytają ci, zadufani w magię „wielkiego świata” zapominając, że to właśnie on składa się z wielu małych ojczyzn, dokładnie takich jak ta. Nim jednak leśne i polne ścieżki doprowadziły nas do celu, wędrówce towarzyszyły klimaty niczym z wyblakłych rycin, zapamiętanych z elementarzowych czytanek, a opowiadających o polskim przedwiośniu. Kalendarz przypomina o środku zimy, a tutaj czarne skiby ziemi wypełzają ponad szkliste tafle cienkiego lodu, kryjącego błoto i kałuże. Pośród szarości nieba zlewającego się z połaciami niedawnych łąk, przemykają sarny,  hasają zające (czyżby już wielkanocne?), krzykliwie wzbijają się do nieudacznych lotów kuropatwy. Tu i ówdzie kosmate pąki wierzbowych i olchowych baź, chcą utwierdzić w przekonaniu, że dziś luty trochę nas oszukał. Może to dobrze, że trochę, bo zamarznięty grunt pozwolił jednak pokonać 24 kilometry przebytej trasy, co za kilka dni takiej jak dziś odwilży, byłoby chyba niemożliwe.

kon_min

Coraz lepiej widoczna pięćdziesięciometrowa wieża obszernego kościoła, jak drogowskaz wyznacza szlak wędrówki. Tymczasem idziemy wzdłuż zachodniej krawędzi pola golfowego, które prócz osiemnastu dołków, koncentrujących zainteresowanie graczy, prezentuje ciekawą rzeźbę terenu i dywany trawiastej murawy. Aż trudno uwierzyć, że na tych 14 hektarach przesunięto w czasie prac niwelacyjnych 1 000 000 metrów sześciennych ziemi, a pod jej powierzchnią ułożono 50 kilometrów rur prowadzących wodę do zraszaczy.
Stajemy w końcu w kościelnej bramie, a za nią wita przybysza tymczasowo wzniesiona spora drewniana budowla, pełniąca rolę plenerowej Stajenki Betlejemskiej. Jeszcze otwarta, więc można obejrzeć żłóbek i pogratulować miejscowemu proboszczowi inwencji, dzięki której klimat Świąt Bożego Narodzenia pełniej zagości w sercach najmłodszych parafian. Widziany z tej perspektywy potężny kościół, wzniesiony w latach 1903 – 1910 za niemałą wówczas sumę prawie 31 tysięcy rubli w złocie, dominuje nad otoczeniem. Ale przecież to miejsce od stuleci wyznaczało centrum osady. Spoglądając dookoła niewiele ciekawego można dziś dostrzec. No, może poza symbolami, jakimi są wózek kopalniany stojący pod budynkiem urzędu gminy, rudonośny głaz będący cokołem pomnika i monstrualne, kilkusetletnie lipy. Może też i „Marysieńkę”, niewielką cukiernię, serwującą smakowite słodycze. Ale „jak to się ma” do historycznych zaszłości. By sprostać odpowiedzi na to pytanie, trzeba sięgnąć do publikacji poświęconym dziejom Konopisk, przede wszystkim autorstwa Barbary Herba. Poznając ich treść (link tutaj oraz tutaj), aż trudno uwierzyć, że stanęliśmy w miejscu, które książę Władysław Opolczyk, czyniąc w roku 1383 inwentarski spis swych majętności, wymienia jako ważną osadę z przewodzącym jej sołtysem Ciechosławem. Smaku dodaje następny wątek odnaleziony w Długoszowej Kronice, mówiący o ufortyfikowanej budowli. Czyżby zamek?. Rozglądamy się z ciekawością, gdzie mogło stać owo fortilium, które trzy lata odpierało napastników dzięki fortelom, zakulisowym układom, i pewnie odwadze stawienia czoła armii czeskiego króla Jerzego z Podiebradu, starającego się zdobyć w latach 1467 – 1470 pewnie ten umocniony ziemnymi basztami dwór szlachecki. Żadnych śladów nie dostrzeżemy. Ani po budowlach, ani po ich właścicielach – znanych w Rzeczypospolitej możnych i wpływowych rodach Szafrańców, Koniecpolskich, Moszyńskich.  Patrzymy na przykościelne zabudowania. To tutaj, jeszcze niedawno stał modrzewiowy dwór, wzniesiony w 1644 roku, któremu towarzyszył do czasu budowy nowego – stary, drewniany kościółek. Straszy od dworu o 29 lat. Obie te budowle służyły jasnogórskim Paulinom do duszpasterskiej posługi i sprawowania nadzoru nad swą własnością, gdyż od 1540 roku wieś Konopiska, po perypetiach sądowych i sarmackim rozboju, pozostawała do czasu II-go rozbioru Królestwa Polskiego pod jurysdykcją konwentu zakonnego. Dwór, a pewnie i kościółek, były świadkami wydarzenia, które i we współczesnych nam czasach zgromadziłoby tutaj rzesze ekip telewizyjnych i bezbłędnie rozpoznawanych przez nastolatków celebrytów. Na szczęście wtedy było spokojniej, choć gawiedź długo rozpamiętywała ten lutowy piątek 1670 roku. Wyobraźmy sobie odśnieżoną polanę, gdzieś na obrzeżu dzisiejszej ulicy Lipowej, na którą zajeżdża od strony Małopolski blisko 120 powozów, karet i innych, niecodziennych pojazdów, stanowiących orszak Polskiego monarchy  – króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego, a od strony Śląska, nieco skromniejszy – arcyksiężnej Eleonory, siostry cesarza Austrii Leopolda Habsburga. Czy starczy nam wyobraźni by stworzyć wizję tego zaręczynowego spotkania  urodziwej księżniczki, pochodzącej z jednego z najznamienitszych rodów Europy, z o wiele starszym i nie grzeszącym seksapilem, bądź, co bądź zaściankowym arystokratą. Jednak polityczne wyrachowanie i Boża Opieka sprawowana przez ręce świętego Walentego – patrona tutejszej świątyni, czyni to małżeństwo wiernym dobru królewskiej pary i Rzeczypospolitej. Przysięga ślubna złożona w Jasnogórskiej Kaplicy w dzień później, 27 lutego, przypieczętowała sakramentem ten związek. A Konopiska zapisały się w annałach historii i w ostatnich latach nowo powstałe stowarzyszenie, stawiające sobie za cel odbudowę dworu, w którym mieściłoby się regionalne muzeum zwyczajów ślubnych, ma potężny asumpt do działania.
Rozglądamy się dalej uzupełniając słodkościami spalone marszem kalorie. Więc „Marysieńka”. Patronka cukierni i wielkie lipy, to tym razem trochę przerośnięty ponad historyczne realia mit. Gdyby Jan III Sobieski w drodze na Wiedeń zechciał sadzić własną ręką  wszystkie te przypisane mu drzewa, musiałby zostać ogrodnikiem z Księgi Guinnessa. Ale niech tam. Lipy są piękne i dorodne a królewicz Jakub, a jakże – Sobieski i co więcej, rodzony syn pogromcy Imperium Osmańskiego, rzeczywiście rezydował przez kilka miesięcy w paulińskim dworku. Zjeżdżali tam również inni znamienici goście, a niektórzy z nich, jak zakonny generał przybywający z węgierskiej Budy, wychwalali lecznicze właściwości tutejszego źródełka. Ów gość pozostawił świadectwo mówiące, że po półrocznym pobycie wyjechał z Konopisk w pełni sił. Gdzie szukać tego zdroju, by może wskrzesić wątek kurortu. Ale wróćmy „na ziemię”, do czasów nam bliższych i popatrzmy na pokryte rdzawym nalotem rudonośne kamienie. To kolejny symbol dziejów osady świadczący o jej gospodarczym znaczeniu. W nieodległym Łaźcu odlewano działa forteczne. W naszej Blachowni produkowano blachę i kuto lemiesze. A z tutejszej ziemi wydobywano rudę, będącą surowcem dla sąsiednich fryszerni, a później hut, która przynosiła znaczące dochody właścicielom majątku. Tak więc obok rudonośnych kamieni, zdobiących otoczenie gminnego urzędu, napotkamy również transportowy wózek, jakim ubogi w żelazo urobek transportowano do prażalniczych pieców, zwiększających jego koncentrację w wielkopiecowym wsadzie. Te budowle pamiętamy sprzed nie tak odległej przeszłości, bywając choćby w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku w sąsiednim Pałyszu. Spacerując wciąż opodal kościoła wypatrujemy najstarszego zachowanego obiektu, jakim jest kapliczka z figurą św. Jana Chrzciciela, której rodowód sięga  1793 roku. Bieleje nieco archaiczną bryłą na obrzeżu drogi, niedaleko od wyremontowanego niedawno budynku, pełniącego w połowie dziewiętnastego wieku funkcję szpitala dla pielgrzymów zdążających na Jasną Górę. A droga prowadzi obecnie do Blachowni, z którą Konopiska przez lata miały wspólne karty swojej przeszłości. Na tutejszym cmentarzu odnajdziemy dwa zabytkowe nagrobki naszych zacnych przodków : Aleksandra Waiznera mistrza hutniczego i Katarzyny Kiser – wdowy po rzeźniku, której potomkowie przez dziesiątki lat prowadzili sklep w centrum dzielnicy Ostrowy. Pewnie więcej szczątków naszych przodków kryje ta ziemia, gdyż od 1866 roku do 1910 obszar Blachowni i okolic należał do tutejszej parafii. Ta przynależność miała swoje przełożenie na dzieje budowy kościołów w obu miejscowościach. Dzieje, które jak to z sąsiadami bywa, układały się różnie. Ale to już historia na inne opowiadanie. Zaś, co do cmentarza, powędrujmy alejkami szukać „znajomych z uliczek ciszy”, jak pięknie pisze Barbara Herba w swoim eseju o ludziach, którzy mozolnie budowali wysiłkiem, wyrzeczeniami i autorytetem swoją małą ojczyznę.
Po tym kąsku historii, okraszonym kremówką od „Marysieńki”, czas wracać. Najpierw małopolskim traktem w kierunku Olsztyna, z dominującym na wapiennym wzgórzu zamkiem strzegącym pogranicza Śląska i Czech, a później przez rozmokłe łąki, pola i lasy z powrotem do naszego miasteczka.
Po drodze refleksja dla zadufanych cywilizacyjnym bytem naszych miejskich współplemieńców. W połowie XIX wieku, gdy Konopiska liczyły prawie 2 500 mieszkańców, tereny dzisiejszej Blachowni zamieszkiwało około 150 osób. To tam, podobnie jak w Kłobucku, budowała się nasza wspólna historia. Warto chyba ją poznać, nie unosząc się dumą, że taki spacer to stracone popołudnie.

Share Button
Ten wpis został opublikowany w kategorii KKTA z euronet.net.pl, Starsze wpisy. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz