Wyprawa do Czernej ze względu na ryzyko prognozowanego załamania się pogody została przesunięta aż na czerwiec. Szkoda jednak zmarnować soboty, którą wygospodarowaliśmy na rowerową rekreację. Może te chmury z nad Krakowa nie dotrą w nasze okolice ? Decydujemy szybko – szlak drewnianych zabytków architektury sakralnej. Aż po Kalety.
W sobotni ranek jedenastoosobową grupą wyruszamy spod plebani żegnani modlitwą i dobrym słowem naszego proboszcza, który w towarzystwie ks. dziekana niespodziewanie pojawił się na przykościelnym placu. Aura jak na tę porę roku przystało, łaskawa. Jeszcze się rozglądamy ale przemykający kolarze ( i „kolarki”) raczej kierują się w stronę targowiska. Cóż, Andrzejek będzie znów tym najmłodszym – dziewięciolatkiem, Martę nie wesprze żaden nastoletni kolega a stateczni ojcowie jak zwykle zrzucą z siebie ciężar dostojeństwa i raźno pokręcą, udowadniając z dumą, że mogą mieć co najwyżej dwadzieścia lat a może mniej. Przemykamy przez pachnący wiosna las, mijając Cisie, jego przysiółek –Dąbrówkę, Herby, kierujemy się z drogi do Boronowa w stronę Olszyny. Leśne ścieżki zdobione są kępami błękitnych fiołków i niestety przekwitających już białych jak śnieg zawilców. Kontemplujemy te majowe obrazy, cieszące oczy i radujące duszę. Soczysta zieleń brzozowych gałązek przesłania biel pni i otula skrawki błękitu nieśmiało wymykającego się spoza chmur. Gdzieś miedzy drzewami zamajaczył wielki głaz, który opodal Olszyny wyłonił się nagle przed nami. Stoi wyniośle na niewielkim wzgórku porośniętym rzadkim sosnowym lasem. Skąd przybył i co może nam powiedzieć. Zimny polodowcowy kawał granitu jak celtycki megalit strzegący tajemnicy. Czy tajemnicą jest legenda o jego diabelskich korzeniach czy też pamięć o właścicielach olszyńskiego majątku, których szczątki do końca XVIII w tym miejscu były grzebane. Zdawać by się mogło, że spoczywający pod nim dziedzice tej ziemi, kamiennym wzrokiem spoglądają do dziś na swoją ojczyznę. Widzą nowy ład i błękit wody, który za ścianą lasu jak wielkie lustro odbija białe obłoki. Pośród wody wyspa z dziwnie wyostrzonymi pniami ściętych drzew. Nie mylimy się. To dzieło bobrów, których ślady w rzecznym mule jeszcze rok temu były doskonale widoczne. Tuż obok pozostałości po bobrzych żeremiach. Któż uwierzy, że piętnaście kilometrów od Blachowni można napotkać takie ciekawostki. Niedowiarkom sugerujemy jedno – jedźcie z nami a zobaczycie. Przejeżdżamy obok kapliczki, która strzeże legendy diabelskiego kamienia i dalej przez las do osady Kierzki. Kilkanaście gospodarstw i wokół las. Cywilizacja nie jest tutaj niezbędna. Ciekawe miejsce. Mijamy Hadrę z jej nowym kościołem i historycznym kompleksem folwarcznych zabudowań gospodarczych i stajemy pod tablicą miejscowości Cieszowa. Niewielka wioska licząca kilkuset mieszkańców z bogatą wielowiekową historią, sięgającą 1305 roku. Najcenniejszym jej zabytkiem jest drewniany kościół p.w. św. Marcina z 1751 roku. Kościółek zamknięty ale szczęście i życzliwość napotkanego na skraju wsi kościelnego pozwala nam zanurzyć się w jego wnętrzu. Smakujemy piękno osiemnastowiecznej snycerki, kunszt miejscowych malarzy i wrażliwą rękę architekta. W snopach światła sączącego się przez kolorowe szyby okienek migoczą drobiny kurzu. Drżą i unoszą się jak suplikacje i modlitwy, które przez ponad 250 lat tutejsi mieszkańcy zanosili przed ołtarze. Ile dusz odchodziło stąd do Wiecznej Krainy, ile próśb wygniatanych bólem kolan, ile łez smutku i radości, ile nadziei. Ludzkie emocje zrodzone w rozmowie z Bogiem pozostawiają w takich miejscach swoisty strumień energii, omalże dotykalny – nawet po setkach lat. Trzy osiemnastowieczne ołtarze i niewielkie barokowe organy zamknięte w pięknej, pełnej harmonii i omalże cerkiewnego zamysłu bryle. Każda wizyta tutaj utwierdza mnie w przekonaniu, że cieszowski kościół w swoim uroku nie ma sobie równych w promieniu 50 km od Blachowni. Magia historii jest w tym miejscu dopełniona ciekawymi wydarzeniami, które przez chwilę porwały maleńką Cieszową w nurt europejskiej polityki. Udokumentowany przekaz podaje, że gdy król pruski Fryderyk II zdelegalizował w końcu XVIII wieku wrocławską kurię, jej biskup pomocniczy a równocześnie syn właściciela tutejszego majątku, Moritz Johann Friedrich Strachwitz obok tej świątyni pełnił przez trzy lata swój urząd . Spomiędzy szalowanych deskami ścian, pokrytych wizerunkami świętych i biblijnych wydarzeń wyziera na niewysokim pięterku nad boczną nawą ciemna czeluść „babnika”. Jak podpowiada nazwa, miejsce to miało służyć kobietom, które dyskretnie z tego balkoniku spoglądały na ołtarz. W czasach świetności tej świątyni mogło to być również miejsce zarezerwowane dla jej fundatorów. Wokół kościółka cmentarz grzebalny z dziwnie kontrastującym sąsiedztwem lastrykowych i betonowych nagrobków. Żegnamy to urokliwe miejsce zatrzymując się na chwilę pod wysmukłym pomnikiem św. Urbana, papieża z II-go wieku, patrona ogrodników i rolników a zarazem imiennika zasłużonego przed stu laty miejscowego proboszcza Karola Urbana . Z jego osobą związany jest historyczny wątek tutejszej żydowskiej społeczności, która wzniosła najstarszą na Górnym Śląsku synagogę. Ślad po tej budowli zaginął, lecz nie wszystko pozostało tylko w ludzkiej pamięci. Kamienie – martwe, szare pochylone. Czy umieją mówić ? Szukamy na te przewrotne pytanie odpowiedzi i znajdujemy ją. Oto przekraczamy cmentarną bramę kirkutu i stajemy w cieniu stuletnich macew cieszowskiej nekropolii. Nieśmiałe majowe słońce kładzie złoty blask na wykute w twardej materii, na pozór niezrozumiałe znaki. Wokół cisza, przerywana odległym śpiewem ptaków. Wzrok wybiega spośród drzew na pola , które otulają to wyjątkowe miejsce zielenią młodego zboża . Chwila zadumy i znów oczy zwracają się w kierunku kamiennych nagrobków. To świadkowie tajemnicy i bytności w tym miejscu naszych starszych braci w wierze – Żydów. Ale przecież te kamienie jednak mówią. Tę prawdę można właśnie tutaj zrozumieć. Tak dosłownie, gdy spogląda się na dzban wykuty na macewie , który podpowiada że pod nią spoczywa potomek rodu Lewiego, księgę – która kryje szczątki pobożnego żyda studiującego Torę lub Talmud, złożone dłonie – mężczyznę należącego do potomków arcykapłana Aarona, siedmioramienne świeczniki, gwiazdy Dawida, zwierzęta. Obok tej wyrazistej treści, świadomość osnuwa niepowtarzalna atmosfera, którą budują historyczne przekazy i specyficzny nastrój tej cmentarnej połaci ziemi, kryjącej prochy pokoleń ponad siedmiu stuleci. Przekraczając progi kirkutu, tę granicę judaistycznej kultury i wiary tak trudnej dla nas do zrozumienia, wstępujemy jakby w inną przestrzeń czasu. I rzeczywiście. Po chwili całkiem wyraźnie odczytujemy na kolejnej macewie datę śmierci – rok 5640. Jakże byli skrupulatni licząc wszystkie te dni od początku stworzenia. W zamyśleniu polną miedzą wracamy do drogi, która zaprowadzi nas w równie odległe historycznie klimaty. Jeszcze na chwilę odwracamy głowy za siebie. Co pozostanie na naszych nagrobkach ?. Czy zasłużymy sobie na coś więcej niż zdawkowe RIP?
Kamienne mogiły i kamienne pałace. Ten drugi ślad pamięci reprezentuje budowla będąca dziś siedzibą Zespołu Pieśni i Tańca Śląsk. Niebawem stanie na naszej drodze. Jeszcze tylko u wrót Koszęcina wita nas nowy, niespełna stuletni kościół, w którym odnajdujemy sugestywną rzeźbę patrona naszej parafii św. Michała miażdżącego stopą ludzką postać szatana i już wjeżdżamy w zieleń pałacowego parku. Powstanie pałacu w Koszęcinie nie zostało dokładnie wyjaśnione. Najprawdopodobniej jego korzenie sięgają XVI w., gdy właścicielami Koszęcina byli król czeski Ferdynand I i rodzina Kochcickich. W 1647 r. pałac przeszedł na własność barona Mikołaja Filipa von Rauthen. Gościł on w pałacu króla Jana III Sobieskiego, który w drodze na Wiedeń, pozostawił w Koszęcinie Marysieńkę. Pod koniec XVII w. pałac staje się własnością rodu Sobków, a po 1774 r. hrabiny von Dyhern. Z jej inicjatywy na terenie kompleksu pałacowego zbudowano budynek teatru, który nie zachował się do dziś. W 1798 r. pałac przeszedł na własność korony cesarskiej, a na początku XIX w. kupił go książę Ludwik zu Hohenloe-Ingelfingen. Jego rodzina w latach 1829-1830 dokonała gruntownej przebudowy obiektu, nadając mu formę, która przetrwała do dziś. Pałac otacza park z malowniczym stawem i gęsto rozsianymi starymi, unikatowymi drzewami, stanowiącymi naturalne pomniki przyrody. Jest tu wiele miejsca do spacerów a dobiegający z pałacowych komnat śpiew, doskonalącego swój artystyczny warsztat chóru, towarzyszy nam w chwili odpoczynku. Kompleks parkowo-pałacowy położony jest na wzgórzu a kolejny cel naszej wędrówki u jego podnóża. Ruszamy zatem i wciąż pozostając w Koszęcinie, wkrótce stajemy u wrót kolejnego drewnianego kościółka. Z jego powstaniem wiąże się historia objawień uwieczniona przez anonimowego malarza na ośmiu scenach płótna datowanego na rok 1564. Obrazy te zdobią bogate wnętrze kościoła św. Trójcy, który był konsekrowany w roku 1724 i stanął na miejscu piętnastowiecznej budowli sakralnej, która w 1720 roku w czasie szalejącej burzy uległa zniszczeniu. Piękne barokowe ołtarze uzupełniają XVI-to wieczne rzeźby i gablota kryjąca w sobie końską uzdę i pazur raka. To ciekawe zestawienie przedmiotów znów cofa nas do historii powstania budowli. Uzdę miał podarować niejaki Wincenty Kluczyński, zwożący drewno na budowę kościoła. Natomiast pazur raka związany jest z legendą, która mówi, że to właśnie ogromny rak przetaczał pnie drzew ze wzgórza „Żydowina”, w dolinę rzeki Leśnicy, gdzie właśnie się znaleźliśmy. Smakujemy ten wiatr historii dyskutując jak blisko nas znajdują się takie żywe muzea a tak niewiele o nich wiemy. W tym kościółku, podobnie jak w każdym napotkanym dziś na szlaku naszej wędrówki składamy ręce do modlitwy, polecając Boskiej Opiece naszych bliskich, nasze troski, marzenia i tych którzy z mozołem wznosili te świątynie, radujące dziś oczy i dusze zagubionych w cywilizacyjnym zgiełku ludzi. Dosiadamy po raz kolejny nasze rowery i przemierzając kilkukilometrowy odcinek między lasami docieramy do Bruśka. Niewielka osada o tradycjach hutniczych, której od 1670 towarzyszy kolejny już na szlaku naszej wędrówki drewniany kościółek. O tej budowli wiadomo nie za wiele. Dostępu do wnętrza strzegą zamknięte drzwi. Pozostaje wyobraźnia, choć zewnętrze budowli świadczy szerokim zakresie prac konserwacyjnych podjętych w ostatnich latach. To najdalej oddalone od Blachowni miejsce na rowerowym szlaku. By nie wracać tą samą drogą do Koszęcina przejeżdżamy przez Drutarnię (dzielnica Kalet), kierując się znów przez zalesione drogi w kierunku koszęcińskiego ośrodka wypoczynkowego. A tam niewiele zmieniło się w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Jest odkryty naturalny basen, zalew dla miłośników kajaków i rowerów wodnych, niewielka plaża i gastronomiczna infrastruktura. Chwila odpoczynku nad wodą i wspinając się tym razem na śródmiejską koszęcińską górkę, na jej szczycie odjeżdżamy od głównej drogi na rowerowy szlak pomników przyrody, który doprowadzi nas do Boronowa. Co chwila mijamy stojące przy leśnych ścieżkach okazałe stare buki i dęby, będące reliktem dawnej puszczy porastającej ten teren. Droga urozmaicona wzniesieniami i ostrymi zakrętami wybiega z lasu nieopodal stacji kolejowej w Boronowie a stad już krok do ostatniego dzisiaj drewnianego kościoła. Ten boronowski jest pewnie największym ze wszystkich wcześniej poznanych. Popołudniowa pora i majowa sobota zbiega się z Nabożeństwem Majowym, które rozpoczyna się wraz z naszym przybyciem . Kościół, podobnie jak pozostałe otoczony jest cmentarzem. W XVII wieku, gdy został wzniesiony (1612 rok) towarzyszyły mu jeszcze leśne ostępy i pełne ryb i ptactwa jeziorka i mokradła. Ciężar minionych wieków obszedł się z tym zabytkiem łaskawie. Zachowało się w oryginalnym kształcie pięć siedemnastowiecznych ołtarzy z bezcennymi rzeźbami i obrazami. Ołtarz główny zdobi obraz patronki parafii – Matki Boskiej Różańcowej. Świątynia pełna jest elementów architektonicznych i zdobniczych, będących dziełami sztuki. Każdy niemalże detal jest bezcennym unikatem. Jednak ewenementem – być może na skalę nie tylko ogólnopolską – są mające prawie 400 lat feretrony, czyli tablice procesyjne, przedstawiające z jednej strony tajemnice Różańca Świętego, a z drugiej bądź to sceny biblijne, bądź postacie świętych. W kościele jest także krzyż, pod którym, jak podaje legenda, w 1651 roku miała odzyskać życie córka właściciela Boronowa. Kolejna legenda mówi, że w czasie wojennej zawieruchy dwóch żołnierzy pochodzących z tej miejscowości spotkawszy na włoskim froncie św. dziś Ojca Pio, usłyszało przepowiednie. Gdy rozpięty na krzyżu w boronowskim kościele Chrystus zamknie oczy nastąpi koniec świata lub nastaną ciężkie czasy dla tej miejscowości i okolic. Oglądając przedwojenne zdjęcia krzyża podobno nie trudno zauważyć, że dziś oczy Chrystusa są dużo mocniej przymknięte. Sobota, dzień poświęcony Bożej Matce. Klęczymy, śpiewając Litanię Loretańską, ciesząc się że możemy być tu i teraz w tak pięknym miejscu. W tak piękny dzień. Żegnając się Boronowską Maryją opuszczamy z pewnością jedną z piękniejszych i bogatszych świątyń na Śląsku, której zabytkowe wnętrze stwarza niepowtarzalny nastrój do zadumy i modlitwy.
Rozmyślając o stuleciach, które za nami i dniach co nastaną, nagle, już na pograniczu Boronowa nieznajomy samochód dogania nasz jedenastoosobowy peleton i uśmiechnięty kierowca podaje rowerowe rękawiczki, które nieopatrznie pozostały na kościelnej ławie. Cóż, zrozumieliśmy, że tamtejsi ludzie żyją Dekalogiem i zrobiło nam się trochę wstyd, że nie możemy uwierzyć w powtórzenie takiej sytuacji w naszej rodzinnej Blachowni. Czas więc na pracę nad sobą . Z wiarą w człowieka i własne siły pokonujemy leśną ścieżkę zwaną przed stu laty duktem przemytników a dziś łączącą Olszynę z Aleksandrią. Tutaj czeka nas jeszcze jedna niespodzianka. Pasieka pana Ryszarda Czai oferująca oryginalny pszczeli miód, woskowe świece i inne pszczele pożytki. Właściciel zaprosił nas do wnętrza swego pszczelego królestwa, ciekawie opowiadając o swoim hobby. Nadchodzący zmrok przerwał to spotkanie a do pokonania zostało już tylko ostatnie wzniesienie. Na licznikach pojawiło się 77 kilometrów a przed nami – wyzierające spomiędzy sosen budynki osiedla. Wróciliśmy po dniu pełnym wrażeń . Bogatsi o łyk zdrowia i mądrzejsi o garść wiedzy ukrytej w pamiątkach czterech wieków historii, które przemknęły gdzieś obok nas. Miała być Czerna i jej sanktuarium. Tego nie odpuścimy, ale może prawdą jest że… „cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie” .