Tym razem góry ukryły w morzu mgieł piękno rozległych panoram, a mżące z szarego nieba deszczowe kropelki prowokowały do wygrzebywania z niedomkniętych szuflad niepamięci obrazów, towarzyszących podobnym klimatom. Zawsze można krzepić ducha powtarzając, że nie jest najgorzej. Mimo błota oblepiającego buty i wilgoci, mającej za nic technologiczne wynalazki promujące tak zwaną z obca brzmiącą outdoorową, czy trekingową odzież, każde nowo poznane miejsce pozostawia satysfakcję spotkania z nieznanym i wyzwala chęć powrotu. Dzisiaj specyficznie, bo z gorącym życzeniem bardziej sprzyjającej pogody.
Jednak mimo deszczu, nie spisujemy dnia na straty. Wyostrzone zmysły potrafią wniknąć w kosmos przyrody skrytej pod inną, niż w słoneczny dzień paletą barw. Choć stłumionych, szczerze malujących bajkową melancholię ogrodu pełnego łez. Barw leniwie pełzających w cień mroku, by nagle z jego otchłani razić złotym promieniem zastygłej kropli na płatku kaczeńca. Gdy pada, spoglądamy na ten inny spektakl teatru „Bożego Świata”. Jego zmienność jest bliska naszym doświadczeniom. Bo jakże nie oczekiwać, że „po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój”. Może trzeba wytężyć wzrok, by ujrzeć barwny łuk tęczy rozświetlający nieboskłon pieczęcią przymierza zawartego pomiędzy Bogiem a człowiekiem. A ten, wyrwany z sennego marzenia, cierpliwie spogląda na wciąż szare niebo, przemierzając kolejne wzniesienia, leśne polany i niecki dolin, wiodących ku przełęczom. Taki spacer, pośród świeżej, majowej zieleni, pozwala sięgnąć w głąb duszy. Szczerze pogadać ze sobą i z tym, co obok człapie w tej samej kałuży. Przy ścieżce konary umierających drzew. Jeszcze wczepione konwulsyjnym uściskiem korzeni w skalną glebę. Stoją pochylone – wpół umarłe. Prowokują do zamyśleń i fantazji. A w sąsiedztwie, w cieniu spowitych mgłą buków i brzóz, dziwnie uformowane skały. Podobno trwają tak pół miliona lat. Sędziwy to wiek. Cóż wobec niego znaczy dziesięć tysięcy zim i wiosen, które minęły od czasu, gdy pierwotne plemiona naszych przodków lokowały u ich stóp swoje siedliska. A czymże przy tym jest ledwie pół wieku, jakie minęło od klęski hitlerowskiej III Rzeszy, mającej tutaj swoiste laboratoria zagłady. W tym marszu przez górski las i przez wieki, dotarliśmy do miejsca naznaczonego piętnem klęski, okrucieństwa i niezdobytej potęgi. Dla nas – na szczęście utraconej. Spoglądając ze szlaku na sowiogórskie wzgórza, można spekulować, jak przyszłość odczyta tajemnice ostatniej wojny, skryte w czeluściach podziemnych chodników, którym skalne monumenty służyły za mityczne wrota piekieł. Idziemy dalej, pokonując leśne ścieżki. Lekko schodząc ku przełęczy, to tak jakby nieść nadzieję lepszego jutra, a po chwili wspinać się ku szczytom, wlokąc bagaż doświadczeń i raz po raz zaglądając w zakamarki historii. I nic w tym dziwnego, bo przecież jesteśmy w górach, zwanych przez krajoznawców Sowimi. To niewielkie pasmo Sudetów Środkowych, które w jeden dzień można bez wielkiego wysiłku przemierzyć czerwonym szlakiem grzbietowym. Nasza wędrówka miała swój początek dla części grupy w Srebrnej Górze, przy fortach pamiętających triumf i klęskę Napoleona, a dla reszty – w Ludwikowicach. Finał zaś – na Przełęczy Walimskiej. Co pozostanie w nas, tych z blachowiańskiego KKTA i gaszyńskiegio Klubu Aktywnych, oprócz zapisanych w pamięci obrazów i refleksji zamkniętych w ramy przeszłych i przyszłych dni ? Pewnie więcej wiary w siebie i przekonanie, że mimo sypiących się kartek z kalendarza duch w nas nie gaśnie. A może też, ta niecodzienna atmosfera, której bliski będzie fragment ballady Antoniny Krzysztoń wyśpiewany słowami :
Pada deszcz, pada deszcz,
Więc na spacer dziś mnie weź,
Dzisiaj wieje, dzisiaj leje,
Ja się śmieję, Ty się śmiejesz,
Co prawda, aż tak nie lało i niespecjalnie wiało, ale radości ze spotkania z przyjaciółmi było niemało. Zygmuntówka, Sowa, Orzeł, to schroniska, które podarowały czas na posiłek, rozmowę i szczery, ludzki śmiech.
Śmiechu mi trzeba na te dziwne czasy,
śmiechu zdrowego jak źródlana woda ….
Nie okrutnego, nie cynicznego,
śmiechu mi trzeba, bardzo ludzkiego.
Taką sentencją dzieli się ze swymi słuchaczami pewien bard. I taki jest również sens bycia w przestrzeni zakreślonej granicami Bożego Świata, który został powołany mocą Stwórcy do współistnienia z człowiekiem. Jest zdobiony cudami natury. Obdarowany oazami ludzkiego szczęścia. Mamy wolną wolę w poszukiwaniu dobra. Więc chodźmy w nadziei, byśmy potrafili znaleźć drogę do tych zakamarków, skrywających radość i pokój ducha. Może tak, jak na górskim szlaku, gdzie trzeba wypatrywać znaku, albo zawierzyć nasze zmysły trosce przewodnika.
Tych, którzy cenią sobie suchy przekaz statystyki informuję, że pokonując proponowane przejście niemal całego pasma czerwonym szlakiem grzbietowym od Srebrnej Góry pod Walim – do parkingu na Przełęczy Walimskiej, trzeba było pokonać co najmniej 26 km (profil). Pozostali, którzy rozpoczęli wędrówkę w Ludwikowicach i doszli do trasy pierwszej grupy na przełęczy Kozie Siodło idąc dalej przez Wielką Sowę do parkingu, zaliczyli ok. 14,5 km spaceru (profil). Ślad pokonanej przeze mnie trasy prowadzącej ze Srebrnej Góry, z dwukrotnym przejściem przez wierzchołek Wielkiej Sowy i zakończonym sukcesem poszukiwaniu telefonu komórkowego, można prześledzić tutaj.