Ciepłe, słoneczne i coraz bardziej kolorowe, ostatnie wrześniowe dni – babie lato. A nam „jest szkoda lata i letnich złotych wspomnień”, chciałoby się powtarzać ten piosenkarski szlagier. Nie zmienimy porządku świata. Nie cofniemy zegara przyrody, ale powracać pamięcią i dzielić się przeżyciami minionych miesięcy warto. Tym bardziej, kiedy mogłyby wyglądać niczym nasze marzenia. Pamiętamy wędrówkę Tomka Ściubidło i jego dziennik podróży. Teraz zapraszam do lektury felietonu i galerii fotografii z wyjazdu w Alpy, autorstwa Anety i Ani.
Czas: od 08-07-2012 do 20-07-2012
Miejsce:Alpy Walijskie
Uczestnicy przygody:Ania/pierwszy raz/, Beti/dużo razy/ i Michał/pierwszy raz/, ks, Grzesiek /Grześ – bardzo dużo razy/, ks. Dawid /Dawid-dużo razy/, Aneta/pierwszy raz/
Jak to się stało, że pojechałyśmy:
Na wyjeździe KKTA, podczas którego byłyśmy w Tatrach, rozmawiałyśmy o inicjatywie ks. Grześka/Grzesia/ i jego corocznych wypadach w góry. Potem była informacja na stronie Czogori i bardzo szybka decyzja, że w to wchodzimy:).
Później : małe przygotowanie formy przed wyjazdem /żeby nie świecić oczami/ – naprawdę było małe, ponieważ nie byłyśmy do końca zadowolone z efektu /choć podobno nie było najgorzej/; spotkanie organizacyjne, na którym ustaliliśmy menu, kwestie sprzętowe i kupiliśmy śliczne zielone wyjazdowe koszulki które nadrukowane znakiem firmowym Czogori, są świetną pamiątką.
No i pojechaliśmy :).
Podróż minęła bardzo sprawnie z wyjątkiem epizodu z wentylem, który miał miejsce jeszcze we Wręczycy. Wszystko zostało szybciutko posprawdzane i naprawione. Pojechaliśmy dalej…
I zaczęło się naprawdę dziać…!
Przystanek pierwszy Szwajcaria i pierwsze wrażenia:
Ania: Czuję nowość. Inne powietrze…? Nie wiem, ale mam świadomość, że jesteśmy w innym kraju. Porządek, odmienna architektura itp. Tak, te wysokie i ostre turnie, śnieg na górze…góry, które widzę podpowiadają, że to nie byle jakie pasmo. Czuję też w powietrzu przygodę, ale jednocześnie mam małe obawy czy podołam wymaganiom wyprawy. Pole namiotowe w Saas Grund jest urocze choć byłam za innym. Tu jednak jesteśmy w sąsiedztwie lam, które jeszcze tego samego wieczoru podczas naszej kolacji miały bardzo oryginalne imiona przez nas nadane. Np.: „słodka chwila”, „gorąca łyżeczka”, „hiszpanka” itp. Gospodarze pola bardzo sympatyczni i wyrozumiali…
Aneta: Nie mogłam uwierzyć, że tak szybko się tu znaleźliśmy, w ogóle pierwszy dzień to był dla mnie szok, że otaczają mnie takie wielkie góry ze wszystkich stron. Jak zwykle łatwo się aklimatyzuję do nowych warunków ale tu, to był duży przeskok. Poza tym znalazłam się w Szwajcarii pierwszy raz i od razu duże pozytywne zaskoczenie.. potem zrobiło się trochę negatywne, ale teraz jest już znowu bardzo pozytywne. Kraj niezwykle uporządkowany, bezpieczny, trochę drogi.. ;), ludzie bardzo mili, uśmiechnięci, kontaktowi. W pewnym momencie byłam przytłoczona tym właśnie, że wszędzie tak ładnie, miło i tyle przepisów, których trzeba przestrzegać, ale teraz porównując Polskę i Szwajcarię myślę, że jest to bardzo solidny, dbający o ludzi kraj.
Rozbiliśmy obóz w Saas Grund. Świetnej bazie wypadowej (1559m n.p.m.). Ania i Dawid na zmianę są Naszymi translatorami:). Śpimy jedną noc, następnego dnia pakujemy i kompletujemy rzeczy, aby wyruszyć wyżej. Przed tym jednak oglądamy mały cmentarz w Saas Grund, bardzo urokliwy.
Bardzo miłą niespodzianką podczas zakupu noclegu na polu było to, że w jego cenie mieliśmy kolejki i autobusy za darmo :). Aby nie tracić czasu podjeżdżamy na wysokość 2397m n.p.m. i tam stawiamy mały dziki obóz /na dole zostawiamy namiot bazę i samochód/. Stamtąd, po południu, aby złapać wysokość i dobrze się w niej czuć ruszamy na Jegihorn 3206 m n.p.m. Nasza pierwsza w życiu VIA FERRATA, niestety nie przeszliśmy do końca, bo robiło się późno a trasa uległa zmianie od zeszłego roku. Grześ zadecydował o odwrocie.
Wrażenia:
Ania: zrezygnowałam jak spojrzałam w dół. Wysokość mnie przerosła. Powiedziałam sobie, że nie będę wchodziła na ferrate, kiedy oglądałam podobne wejścia i zejścia na internecie. Chyba to dodatkowo spowodowało moje nastawienie i niechęć. Następnym razem, będę chciała spróbować przejść.
Aneta:bardzo pozytywne. Wysoko, stromo ale i bezpiecznie. Lubię Ferraty :).
A teraz czas włączyć wątek Beti.
Beti tuż przed wyjazdem „kopnęła igłę”. Po tym kopnięciu miała śliczny opatrunek na dużym palcu u nogi i dwie kule. Ale była bardzo dzielna. Na początku, zanim paluszek się nie zagoił, opiekowała się naszym majdanem /obozem na dziko i obozem bazą/. I tak po zejściu z Jegihornu. Beti już na nas czekała z pysznym obiadkiem.
A plan na następny dzień to 4017m n.p.m., pobudka 4 rano.
Wrażenia:
Aneta: Spanie zaraz po przyjeździe z nizin na 2400 u mnie nie działa. Nie zmrużyłam oka.
Ania: Nie było łatwo zasnąć. Miałam wrażenie, że w ogóle nie spałam. Zresztą 4 godziny minęły od czasu jak położyłyśmy się z Anetą…Szum strumienia, przy którym spaliśmy był ze mną przez całą tę krótką noc.
Pobudka” po bezsennej nocy i wciągnięcie zupki chińskiej na dobry początek dnia nie było przyjemne, ale udało się zebrać i dzielnie pomaszerować na Nasz pierwszy czterotysięcznik. Po drodze widzimy jak budzi się dzień w Alpach…Pięknie…
Dochodzimy do miejsca gdzie zaczynają się śniegi i czas się oprzyrządować. Zakładamy uprzęże, raki, Chłopcy liczą i wiążą linę i nas wiążą liną. Grzegorz prowadzi, za nim idzie Ania, Aneta, Michał a zamyka Dawid. Zdobywamy 4017 m n.p.m. Weissmis.
Wrażenia:
Ania: Początek lepszy aniżeli środek podejścia. Nie przemyślałam dobrze tego, że zbyt dużo warstw na sobie nie daje komfortu wchodzenia. Przynajmniej dla mnie. Wolę jak zimny wiatr owiewa mnie aniżeli pot spływa po wszystkim po kolei. A więc po rozbiórce „cebulki”, nieco lepiej idzie się. Grześ ma do mnie dużo cierpliwości z moim tempem, nawet jeśli niechcący depcze linę, którą wszyscy ciągniemy. Moje pierwsze wejście na lodowiec i to pewnie dlatego, a poza tym raki- pierwszy raz na butach…Wchodząc zadawałam sobie pytanie:” Po jaką chole… idę na lodowiec, kiedy biel to nie to co chce zobaczyć w górach itp. Ale po dwóch dniach od zdobycia Weissmisa, ciągnie mnie znowu na kolejny lodowiec, ale już nie mamy możliwości z Anetką wchodzenia.
Aneta: Było nieziemsko, z każdym dniem który mnie dzieli od momentu rozpoczęcia trasy na Weissmisa wydaje mi się że było fajniej. Wracając wspomnieniami, co dzień są one barwniejsze i zawierają więcej tęsknoty. Grześ prowadzi nas perfekcyjnie, dostosowując tempo do naszych możliwości i dbając o nasze bezpieczeństwo. Michał z tyłu udziela non stop wskazówek. Pogoda cudowna, widoczność rewelacyjna, samopoczucie: zero odczuwania skutków wysokości, jedyny zarzut do formy: mogła być ciut lepsza. Są momenty, że czuję zmęczenie. Wraz ze wzrostem wysokości zmienia się również temperatura i dochodzi wiatr, to mi przeszkadza. Kiedyś stwierdziłam, że jestem córką Słońca i za każdym razem, gdy się robi zimno mam dyskomfort. Na szczycie jest już bardzo zimno, bardzo wieje. Szybko parę fotek i na dół. Zimno, łapię mały kryzys. Ania odczuwa tego skutki. Troszkę ją szarpię podczas schodzenia, chcę szybko zejść. Ania jest bardzo wyrozumiała i przyspiesza..
Beti, w tym czasie, /kiedy my mamy swoje pierwsze wejścia na lodowiec/ w obozie nawiązuje kontakt z panem pasterzem od krów. Jak się potem okazało, zajęliśmy mu naszym obozem miejscówkę. Jemu jak jemu, ale jego krówkom….nie było to na rękę albo na kopytko…
Po zejściu ze strefy śniegu. Rozplątywanie, wydostawanie się z tony ubrań i szybciutko do kolejki. Kolejką do obozu. Sprawnie zwijamy obóz i znowu do kolejki i na dół do Saas Grund, gdzie stoi nasz bazowy namiot i samochód. Idziemy spać.
Dzień Kolejny, kolejny czterotysięcznik.
Idąc za ciosem, padł pomysł, że kolejnego dnia idziemy na kolejny czterotysięcznik, oczywiście korzystając z dobrodziejstw tego, że śpimy na tym fajnym polu mamy podwózkę za darmo. W Saas Grund wsiadamy w autobus darmowy do Saas Fee. Saas Fee, to bardzo atrakcyjna turystycznie miejscowość, po której można się poruszać będąc zmotoryzowanym jedynie autkiem elektrycznym. W Saas Fee łapiemy takiego mobila /darmowego/ i podwozi nas do kolejki. Tą do następnej, /obie darmowe/ tym razem podziemnej. I docieramy do Allalin 3500 m n.p.m. skąd mamy wejść na Allalihorn 4027m n.p.m. Nie jest to trudne zadanie. Przewyższenie tylko ponad 500m. Chłopcy wybrali ten lodowiec ze względu na to, że poprzedniego dnia troszkę już przeszliśmy. Wyruszamy delikatnie nartostradą po której jeżdżą spychacze śnieżne, rozjeżdżając lawinę. Kiedy nartostrada się kończy wskakujemy w uprzęże, raki, związujemy się linami i śmigamy do góry. Pogoda tym razem jest nieporównywalnie gorsza niż wczoraj. Po drodze omijamy szerokie szczeliny. Wrażenia są zdecydowanie słabsze niż zdobywając Weissmisa. Na szczycie spotykamy grupę ludzi . Oczywiście pamiątkowe fotki i na dół.
Wrażenia:
Ania: Tempo umiarkowane. Ostatnie odcinki w chmurach, co też robi wrażenie. Szczeliny, które widać przyprawiają o dreszcze. Na szczycie Allalina byliśmy nieco dłużej niż Weissmisa bo już tak nie wiało i nie było zimno. W drodze powrotnej więcej chmur i trochę wieje. Dochodząc do kolejki rzucamy się z Anetą na śnieg i robimy „orła polskiego”. W chwilę później wielki pług śnieżny miażdży orły przejeżdżając po nich.
Aneta: Było fajne i nawet nie tak zimno, a może ubrałam się już cieplej, trochę wiało. Lubię lodowce :), nie miałam żadnego kryzysu:).
Po zejściu rozsiadamy się w Restauracji ;) na wysokości 3500 m n.p.m. Eispavillon rozwiązany bardzo sprytnie. Kształt koła /w zasadzie pierścienia i koła/, chyba 2 pięterka, oszklony całkowicie, dolny poziom z tarasem. Górny chyba bez tarasu. A co ciekawe środek gdzie znajduje się kuchnia i bar jest nieruchomy (to jest koło/, natomiast stoły ułożone jak promyki słońca się pomaleńku kręcą /to jest pierścień/. Siedzimy sobie popijając pyszne trunki i oglądamy panoramę Alp ze wszystkich 4 stron świata :).
Nasyceni pięknymi widokami zjeżdżamy kolejkami na dół do Saas Fee. (W kolejce dowiadujemy się o lawinie, która zeszła pod Mont Blanc i zasypała grupę alpinistów). Mała rundka po miasteczku i autobusem do campingu. Szybkie pakowanie i ruszamy do Fryburga.
Fryburg
We Fryburgu mieszkają Ala i Tadeusz. Znajomi Grzesia, bardzo dobrzy znajomi. Docieramy do nich późnym wieczorem. Tadeusza nie ma, wita nas Alicja. I co tu dużo mówić, przestępując próg domu Ali i Tadka czujemy się jakbyśmy byli u bardzo dobrych znajomych. Ala tworzy świetną atmosferę. Częstuje nas pysznym jedzeniem, herbatkami. Dużo gadamy. Tak mija w zasadzie cały weekend na pysznym jedzeniu i świetnych rozmowach. W przerwie aby spalić parę kalorii jedziemy na shopping :). Na początek fabryka czekolady, kupujemy dużo łakoci, potem sklep z drugiej ręki. Bardzo interesujące miejsce. Nietuzinkowe rzeczy w okazyjnych cenach. Beti z Michałem i Dawid kupują porcelanę :).
Potem idziemy wąwozem, który faktycznie był zamknięty ale my niekoniecznie dostosowujemy się do tablicy z napisem i idziemy w głąb. Po powrocie do Ali, planujemy przyszły tydzień a potem robimy pyszne fondue. No tak, znowu jemy i ponownie świetnie się bawimy :). Na zakończenie wieczoru Fryburg nocą. Ok 10 wieczorem wyruszamy pozwiedzać miasto, niespotykanie spokojne i ciemne miasto.
Wrażenia:
Ania: Wyczerpujący, nocny spacer po Fryburgu w towarzystwie Ali jako przewodnika – chyba już pora udać się na spoczynek:-)
Aneta: Szwajcara jest bardzo uporządkowana. Po 10 wieczorem na ulicach cichutko. Po drodze spotkaliśmy 2 miejsca gdzie byli ludzie. Jedno to jakaś knajpka, która chyba miała za chwilkę być zamykana, ludzie siedzieli jeszcze przy stolikach i cichutko rozmawiali, a drugie to mocno podejrzana ulica z dziwnie ubranymi paniami..;). Reszta miasta układała się do snu:).
Niedziela zaczyna się dla Ali od krótkiej przebieżki.
Aneta: Oczywiście się dołączam, piękne tereny do biegania, pagórki i las. Marzenie każdego biegacza. Pogoda rześka, żyć nie umierać. Msza.
Potem śniadanko i pyszne mussli i znowu niekończące się pogaduchy.
Ania: Trochę deszczowy poranek. Ala z Anetą poszły na bieganie a ja próbuje ogarnąć garderobę i siebie. Msza, śniadanie. Pakowanie. Później wychodzę na ogródek Ali zerwać jeszcze kilka porzeczek i za plecami słyszę słowa ks. Grzesia: ”Chodź! góry czekają”. Tak wiem, że czekają ale trudno wyjeżdżać od Ali.
Po śniadaniu musimy się zbierać. Jak tu jechać dalej kiedy u Ali jest tak fajnie :)…
Z ciężkimi Serduszkami się żegnamy i jedziemy powiedzieć Buon giorno krainie dobrych win :)
Włochy – relaks, relaks i jeszcze raz relaks.
U Alicji podjęliśmy decyzję, że wyjeżdżamy na stronę włoską. Plan był taki, że Beti, Michał Dawid i Grzesiek idą na masyw Monte Rossa z noclegiem na Margericie, a my z Anią robimy treking. Przed zmrokiem dojeżdżamy na Camping, rozbijamy nasz namiot :), jest cieplutko.
Grzesiek z resztą ekipy zbierają się na lodowce a my przygotowujemy kije na treking. Tak spędzamy dwa dni. Pierwszy lekki treking z długą przerwą na herbatę w winter roomie /całoroczny pokój ogólnodostępny dla strudzonych turystów górskich, bardzo dobrze wyposażony w koce i jedzenie i inne sprzęty kuchenne i nie tylko./. A drugiego dnia robimy całodzienne podejście w okolice masywu Monte Rossa.
Wrażenia:
Ania: Zielone te Alpy ale też i puste. Mało ludzi minęłyśmy na szlaku. Jednakże bardzo tu pięknie i swojsko.
Aneta: Włoska strona Alp jest przepiękna, lodowce pewnie też, choć widziałam jedynie na zdjęciach ;). Z Anią zrobiłyśmy solidny treking, weszłyśmy na wysokość 3000 m n.p.m.
Było przepięknie, w niższych partiach bujna zieleń, kwiaty, zioła roztaczały śliczne aromaty. Bardzo cieplutko. Piękne widoki. Mało ludzi na szlakach. Było cudnie.
Po tym jak reszta Naszej ekipy zeszła z lodowców, szybciutko udaliśmy się do Arco /kolebki wspinaczki, a tak w ogóle miejsca sprzyjającego uprawianiu wszelakich sportów:rower, bieganie, sporty wodne itd/.
A my dla odmiany zwiedzamy i odpoczywamy. Po pierwsze słońce po drugie słońce i po trzecie słońce i woda:).
Atmosfera sprzyjała relaksowi. Tak też lubimy spędzać wakacje.
Przed samym wyjazdem korzystając z tego, że jednak jesteśmy w mekce wspinaczki, próbujemy naszych sił na ścianie.
Tak się kończy Nasza pierwsza przygoda z Cudownymi Górami jakimi są Alpy i małym epizodem w Arco.
Autorami zalinkowanych zdjęć są : Ania, Beti, ks. Grzesiek, ks. Dawid. Piękne dzięki za wspaniałe, uwiecznione wspomnienia.
Aneta Szyja, Anna Kościelniak