Odwiedzający nasz klubowy blog (edycja główna) pewnie pamiętają lipcową relację Tomka Ściubidło ze “spaceru” wzdłuż polskiego wybrzeża Bałtyku. Powodzenie tamtego projektu i zdobywane przez lata doświadczenia w samotnych wędrówkach i trekingu w nieznane, zaowocowały tym razem pomysłem przepłynięcia kajakiem rzeki Bug od miejsca gdzie jego koryto wchodzi na linię granicy państwowej między Polską a Ukrainą, aż do jej geograficznego końca, czyli do Zalewu Zegrzyńskiego. Stanowi to 572 kilometry spływu, nie licząc koniecznego meandrowania, podpływania do brzegu itp. Wyprawa rozpoczęła się 19-tego kwietnia o wschodzie słońca w miejscowości Gołębie. Ten moment został udokumentowany kilkoma fotografiami autorstwa Karola Parkitnego, które prezentuję w galerii. W niedzielę 20-tego, nasz klubowicz dotarł już do Dubienek. Mamy obiecaną relację z wyprawy, która zakończy się 5-tego maja. Czekamy na nią niecierpliwie i życzymy Tomkowi powodzenia oraz satysfakcji z tej wspaniałej wyprawy.
Wyprawa zakończona powodzeniem. Zgodnie z obietnicą otrzymałem od autora bardzo ciekawą reporterską relację z kajakowego maratonu, którą publikuję poniżej (link „Czytaj dalej”). Wspaniałym uzupełnieniem są fotografie wykonane w czasie spływu przez Tomka Ściubidło, które można obejrzeć w galerii. Dziękuję autorowi za umożliwienie opublikowania tych materiałów na naszej stronie internetowej.
Po stosunkowo długich przygotowaniach udało się spełnić marzenie, które „chodziło” za mną od dziecka – zobaczyć jedną z najdłuższych i zarazem najbardziej dzikich rzek w Polsce. Logistycznie taki wyjazd wymaga trochę przygotowań. Im człowiek się bardziej w to wszystko zagłębia, tym więcej pojawia się różnych uwarunkowań prawnych. W każdym razie już po uzyskaniu wszystkich zezwoleń od Straży Granicznej i zaznajomieniu się z obfitą ilością artykułów prawnych udało się ruszyć w czwartek ,18 kwietnia, po obiedzie. Sama droga przebiegała bardzo przyjemnie bo ¾ trasy jechaliśmy w 5-kę (pełen samochód). Wszystkie bagaże mocno ubite, a na dachu kajaczek robiący jako dodatkowy „Box”. Ciasno ale miło. Końcówkę przejechaliśmy już tylko wspólnie z Karolem, docierając na 3. w nocy (3 osoby wysiadły u rodziny). Jeszcze tylko pierwsza kontrola SG i bardzo skrócony nocleg pod magazynem pasz, czy jak kto woli – jakimś starym budynkiem PGR-owskim. Tutaj, w miejscowości Gołębie, „na końcu” Polski, pierwszy raz w życiu mogłem zobaczyć, że na niebie jest aż tyle gwiazd – widok niesamowity. Ani ja, ani Karol nie zapomnimy go już chyba do końca życia. W piątek, zgodnie z obowiązującymi przepisami, nieco ponad pół godziny po wschodzie słońca, startuję. Sam start musi się rozpocząć z ogródka miejscowego rolnika bo rzeka to nie wiadomo gdzie jest. Początkowo znalezienie właściwego nurtu sprawia bardzo dużo kłopotów. Warto wiedzieć, że przepłynięcie za połowę koryta jest równoznaczne z nielegalnym przekraczaniem granicy państwowej. Mimo, że Bug wkracza tutaj na terytorium Polski jako rzeka graniczna, mając ok. 200 km długości, przy tak obfitym wylewie i licznych starorzeczach, można szukać „wiatru w polach”. Nie wiadomo dokładnie czy udało mi się tej granicy państwowej nie przekraczać, a jeśli tak to ile razy ale jakoś powoli przyzwyczaiłem się do wyszukiwania poprzerywanych wierzchołków zarośli wystających z wody. Zarówno ten dzień jak i sobota przebiegają bardzo sprawnie. Sam jestem zaskoczony, że udaje mi się płynąć takim tempem. Nurt jest dość spory ale też często znika niemal zupełnie i pływanie przypomina wiosłowanie po mazurskim jeziorze średniej wielkości, gdzie blachowieński zalew to „rodzynek”. Ale jak tu ma być inaczej kiedy rozlewiska sięgają nieraz i po kilka kilometrów na boki, a łąka czy obsiane zbożem pole jest 1-2 m pod powierzchnią wody. Wieczorem ustalam z miejscowymi w Horodle, że rano przyniosę na przetrzymanie kajak, a sam sobie pójdę na Mszę św. Zgodnie więc z ustaleniem zjawiam się rankiem w niedzielę i maszeruję do kościoła. Kiedy wracam, po krótkiej przepychance na ganku przegrywam walkę i mam okazję doświadczyć gościnności „ludzi wschodu”. Po prostu nie ma możliwości odmówić jajecznicy z herbatą. Przyczyny proste. Pani mi to jasno tłumaczy – „Bo w tym domu tak jest”. Jestem naprawdę pod niesamowitym wrażeniem – nigdzie w Polsce takich rzeczy się nie spotka jak tutaj. Nad Bugiem to normalne i będzie tak niemal w każdym domostwie. Proszę mi wierzyć, to nie jest jednostkowy przypadek. Gospodarze omal się obrażają kiedy kategorycznie odmawiam zabierania słoików z zupą na obiad. Dni mijają pozornie tak samo. Cały poniedziałek płynę ciągle pięknymi rozlewiskami i „żywej duszy” można nie spotkać. Czasem podpływam do brzegu, do pracownika SG, dla przeprowadzenia kontroli. A noclegi – bardzo bezpieczne. Bo czego tu się bać na kawałku pola stanowiącego wysepkę pośród wielkich rozlewisk albo lasku odciętego od lądowego świata niczym bezludna wyspa. Niesamowita przyroda daje się podziwiać w dzień i w nocy. Wiele rzadkich jak i pospolitych gatunków zwierząt stanowi tu taką harmonię z naturą, że aż miło na to patrzeć. To niezwykłe w tak bardzo poprzekształcanym obecnie środowisku naturalnym. Właśnie dzisiejszej nocy, już za Dorohuskiem, budzi mnie wieczorem dziwne cmokanie i sapanie. Tuż obok mnie. Wychylam się ze śpiwora i widzę 2,5 m od moich nóg, na brzegu, bobra, który „młóci” jakąś gałąź, po czym spłoszony ucieka z takim rozmachem, że chlapie mnie po twarzy wodą. Niesamowite. Kolejne 4 h to nocne obserwacje. Na dodatek 150 m dalej przylatują coraz to nowe gęsi i gęgają całą noc. Dwie z nich we wtorek rano „zawieruszyły się” kawałek od stada i znalazły się 15 m przed moim kajakiem. No ale niestety muszę spłoszyć je wstając. Przyzwyczajam się już, że 3-4 razy dziennie trzeba się meldować „na telefon” w placówkach SG. Początkowo mnie to denerwuję, ale wystarcza zmiana podejścia do sprawy. Wlewa mi trochę „oleju do głowy” jeden ze strażników mówiąc, że zawsze warto aby ktoś wiedział gdzie się znajduję. No, a przecież kto mnie lepiej może monitorować jak nie oni. Zaczynam po prostu te telefony traktować jak wpisy do księgi wyjścia w tatrzańskich schroniskach. Więc poranna informacja, że kajak już na wodzie i w drogę. Po całym dniu, nocleg na zakolu rzeki jest dostępny z brzegu i kolejny raz mam okazję przekonać się jaką naturę maję tutejsi ludzie. Odwiedza mnie terenowy samochód SG i przywodzi mi 2 butelki wody, bo wspomniałem o tym przez telefon, że troszkę mam już mało. Jedna z nich to kupna mineralna ale oczywiście nikt nie weźmie pieniędzy, nawet na siłę. Chwilę przed ich przyjazdem złapałem na wędkę ponad półmetrową rybę – bolenia. Muszę go wypuścić bo raz, że ma akurat okres ochronny, a 2, że w pasie 300 m od rzeki nie wolno mi palić ogniska. Środa jest dniem, w którym zmieniają się moi sąsiedzi po prawej ręce. Różnice? Optycznie dość spore bo odtąd niczym dziwnym nie powinna być dla mnie siatka z drutem kolczastym na górze. Granica na Bugu z Białorusią ma 154 km i z tego co widziałem większa jej część ma właśnie takie „obramowanie”. Mijam też Włodawę, której rejony są najbardziej zalane ze wszystkich jakie dotąd spotkałem i jeszcze spotkam. Do tej pory żal się robił patrząc na pola obsiane zbożem. A wiem z rozmów, z ich właścicielami, że rolnicy mają tam np. 30-60 ha pola i połowę pod wodą. Warto też wiedzieć, że ziemie są tu niezwykle żyzne. 1-wsza klasa ziemi to normalna sprawa. Nikogo nie dziwi 4-5 ton pszenicy z 1 ha, a zdarza się i uzyskiwać 7-8 z hektara. Komu te liczby coś mówią pewnie przyprawia go to o zawroty głowy. Jednak na tej wysokości biegu rzeki muszę patrzeć na podtopione budynki gospodarcze, a nawet domostwa. Przykry, bardzo przykry widok i nie do końca to rozumiem dlaczego jedni stawiają dom na wzniesieniu, a inni obok – jeden, może dwa metry nad poziomem koryta rzeki… Czwartek to dalsze podtopienia gospodarstw. W tym dniu mijam przejście graniczne w Sławatyczach i kończę obszar na jakim mogę wędkować. Na rzece pojawiają się pierwsze wysepki. Przy tym poziomie wody to zalane drzewa i krzewy, jednak urozmaicenie krajobrazu jest bardzo ciekawe i piękne. Chyba też pierwszy i ostatni raz w życiu udało mi się wpłynąć kajakiem na … plac kościelny (no – cerkiewny). Cerkiew jednak jest na sztucznym nasypie i nic jej nie powinno się stać. Piątek jest dniem, kiedy przyśpieszam plany i o dobę wcześniej dopływam do Terespola. Tutaj sztucznie przekopane zakole rzeki wpływa w całości na teren Białorusi. Jest całkowity zakaz pływania tym odcinkiem i zgodnie z planem czeka mnie 2 km przenoski. Ciężki temat bo kajak to 17 kg , a plecak też swoje waży. Jednak sprawa jest jeszcze gorsza, ponieważ wał, po którym mam przenieść ten ładunek jest pod wodą, a płynąć też mi tam nie wolno, gdyż zastępca komendanta boi się abym nie pobłądził i nie wpłynął do „sąsiadów”. Więc wyglądało by na to, że czeka mnie przechadzka z kajakiem na barkach przez centrum Terespola. Ale gdzie tam. Oczywiście przyjeżdża zielonym busikiem młody pracownik SG wysłany prze zastępcę komendanta, pomaga mi załadować kajak do środka i przewozi mnie o 12 znaków granicznych dalej. Chce mu podziękować i daję parę złoty „na piwo”. Efekt jak zawsze – „Nie ma takiej opcji”, „Ja tu jestem z rozkazu” itp. Lekka „szarpanina”, krótka „przepychanka”, a i tak mój portfel nie waży ani grama mniej. Straciłem ok.5 km Bugu ale inaczej się nie dało. Wieczorem odwiedza mnie kolega z Białej Podlaskiej, którego poznałem mieszkając w Warszawie. Pracowaliśmy razem przez ponad rok więc dość dobrze się znamy i miło się zobaczyć. Radek śpi ze mną do soboty rana po czy na kilka godzin się rozstajemy. Cały dzień staram się dość szybko płynąć i w efekcie udaje mi się znaleźć na tylko polskim Bugu. Dzięki temu, że granica pozostała za plecami możemy wieczorem napalić ognisko i zrobić małą imprezkę, razem z Radkiem oraz Agnieszką i Karolem, którzy dojechali do mnie już do końca wyprawy. Tego dnia po nieustannie pięknej i słonecznej dotychczas pogodzie przyszło zachmurzenie i nocny deszcze. Do tej pory deszczyk tylko kilka razy mnie „postraszył” nocą ale wiadomo – na 2.-tygodniowym wyjeździe nie można się spodziewać ciągle upałów. W niedzielę po południu, mokry, w deszczu, dopływam przed Drohiczyn i dzięki pomocy moich „samochodowych towarzyszy” mogę podjechać na wieczorną mszę do katedry. Nocleg we wiacie na parkingu z najprawdziwszym kominkiem. W poniedziałek od rana przepiękna pogoda, słonecznie, lekka mgiełka, piękne widoki. Wiosłuje się więc miło i przyjemnie. Rzeka jest tu już naprawdę potężna. Nocujemy w prywatnym lesie za pozwoleniem właściciela. Wszyscy jesteśmy zachwycenie tutejszymi ludźmi. Właściciel to pan w gumowcach i flanelowej koszuli. Przyjechał ciągnikiem i nie miał żadnych problemów, że śpimy w jego lesie. Zapraszamy go do ogniska i okazuje się, że to niesamowicie inteligentny człowiek. Zarówno w sposobie patrzenia na życie jak i swojej fachowości. Pan jest informatykiem i pracował w jednej z ważniejszych firm w Polsce, obsługując cały okręg mazowiecki. A niby „facet w gumowcach”. We wtorek mijam miejscowość Brok i jak co dzień spotykamy się wspólnie z Agą i Karlem przy ognisku. Śpimy w sosnowym lasku, za wałem zaporowym, od strony rzeki. Środa to pochmurny dzień z przejaśnieniami. Coraz bardziej daje się odczuć obecność „przybliżającej się” Warszawy. Po spotkaniu w trójkę, w Wyszkowie i małym pikniku, kolejny raz widzimy się na prywatnej działce. Tam nocujemy dzięki pozwoleniu sołtysa jakie udało się zdobyć dzięki „obrotności” Karola. Oczywiście ognisko – już ostatnie. Budzę się w 14-tym dniu mojego pływania (czwartek, 2 maja), na trawce, cały pięknie obsypany rosą. Kajak poszedł na wodę jeszcze nim tarcza słoneczna wychyliła się zza lasu i dzięki temu udało mi się dopłynąć do Narwi, na Zalewie Zegrzyńskim, w Serocku, przed 8 rano. Tym sposobem zakończyłem całą trasę o 2 dni wcześniej, niż planowałem.
Podsumowując był to bardzo udamy urlop. Jak zawsze tani, piękny i dziki. Rzeka nie była zbyt trudna ale trzeba przyznać, że Bug jest niebezpieczny. Jest na nim całe mnóstwo różnych wirów pojawiających się nie wiadomo kiedy i skąd, są wylewy koryta, rozlewiska, zlewnie, zatopione konary. Płynie się szybko i nie trzeba nie wiadomo jakiego sprzętu. Ja płynąłem małym, płaskodennym kajakiem (górskim), który zasadniczo w ogóle nie jest turystyczny. Uważam jednak, że porządna kamizelka asekuracyjna to podstawa. Ja nie ruszyłem się nawet 10m bez niej! Cała trasa miała ok. 572 km (od tego trzeba odjąć ok.5 km w Terespolu), z czego graniczny odcinek Gołębie-Niemirów miał 363km (z Ukrainą 209km, a z Białorusią 154km). Na dodatek warto zaznaczyć, że nigdzie w Polsce nie spotkamy tak życzliwych ludzi, a Straż Graniczna to najbardziej przyjazna, miła i pomocna instytucja państwowa z jaką kiedykolwiek miałem do czynienia – „czuć” to nawet podczas rozmowy przez telefon. Dziękuję za okazaną pomoc, odwiedziny czy choćby kilka miłych słów wszystkim tym, z którymi przez te 2 tygodnie miałem styczność. Sam natomiast polecam się każdemu kto chciałby zaplanować swój spływ kajakowy, a uważa, że w jakikolwiek sposób mogę mu pomóc. No i oczywiście podziękowania dla KKTA za możliwość umieszczenia galerii fotografii i relacji z mojego wyjazdu.
Tomek Ściubidło
Tomku, podziwiam wytrwałość i zazdroszczę pięknej wyprawy :-)