Zewsząd słychać narzekania. Blachownia to nudne i nieciekawe miasto. Nic się tutaj nie dzieje. Nikt nie oferuje rodzinie atrakcji w taki zwykły, „szary” weekend. A może jednak jest trochę inaczej. Ci co się nudzą, chcą się nudzić, bo z tym im dobrze. I narzekać – bo tak im jeszcze lepiej. Zaś garstka tych, co widzą świat inaczej, pełnych optymizmu i wewnętrznej potrzeby kontaktu z pięknem przyrody, znów spędziła na rowerach pełne wrażeń niedzielne popołudnie.
Nie trzeba było wydawać pieniędzy, ani dosiadać markowego sprzętu, by po powrocie dzielić się radością poznania miejsc dotychczas nieznanych. A nagrodą, obok tych wszystkich przyjemności, były uśmiechnięte twarze dwunastoletnich Karoliny i Klaudii, które z zaciekawieniem zwiedzały, może pierwszy raz, ruiny olsztyńskiego zamku. Nudy ani na moment. A my ?…Wciąż prowokujemy i na Was czekamy . W godzinę zbiórki – na ławeczkach pod kościołem. Dziś znów było pięknie i ciekawie. Na cel wycieczki wyznaczyliśmy podczęstochowski Olsztyn. Znamy go wszyscy dobrze. Ale żeby rowerem i z dala od pełnych samochodów dróg, to już nie takie powszednie. Dla ciekawych i znających okolicę szlak wyglądał następująco : Ostrowy, Konopiska (obok pola golfowego), Łaziec, Młynek, Mazury (a jakże, przecież to trakt do Olsztyna), Poczesna, Korwinów, Skrajnica a z powrotem wariant przez Biskupice i Dębowiec. Prawie całą drogę wyznaczają znakowane szlaki turystyczne rowerowe lub piesze. Już w Ostrowach wjeżdżamy w obszary leśne urozmaicone na obrzeżach Konopisk taflami stawów hodowlanych. Opuszczamy je tylko na kilka kilometrów w okolicach Huty Starej i Poczesnej. Od Korwinowa znów morze zieleni i chłód leśnych ostępów. Tutaj poznajemy trudy pokonywania jurajskich wyniosłości i piaszczystych ścieżek. Dość mozolnie przemierzany czarny szlak doprowadza nas do Skrajnicy, która obecnie stanowi dzielnicę Olsztyna. Pozostawiamy nieco na uboczu miejscowe wzniesienia znane z pięknych odległych widoków kierując się znów rowerową ścieżką wjeżdżamy na wzgórze położone przed Zamkową Górą. Z niego rozciąga się niezwykły widok olsztyńskich ruin. Doskonale czytelne jest z tego miejsca średniowieczne założenie architektoniczne i strategiczne budowli. Wyraźnie odcina się obszar zamku górnego pod którym widać linie fortyfikacji zamku średniego i dolnego a u podnóża osada. Gród z kościołem i cmentarzem. Rzędy budynków i szachownice ogrodów. Wyobraźnia domalowuje kolejne obrazy a letnie słońce i białe, płynące błękitnym niebem obłoki, takie przecież same jak kilkaset lat temu, odrealniają świadomość. Jakby sen. A ten może trwać dalej. Bo omalże w rynku jest bajkowy dom. W nim szopka. Taka ludowa, ruchoma i wielka. Wszystkie figury i mechanizmy własnoręcznie wykonał p. Jan Wiewiór. Człowiek wielkiego ducha. Zakochany w olsztyńskiej ziemi, choć stąd nie pochodzi. Patrzymy na starotestamentowe sceny kuszenia i owoce ludzkiej słabości i pychy – trud pracy. Obok Betlejemska Stajenka, jakby na rynku wielkiej osady tętniącej życiem. Pośrodku świata. A wokół anioły. W cieniu ich skrzydeł można rozpoznać postać papieża Jana Pawła II i autora szopki, przy twórczej pracy nad kolejną jej postacią. Jest przesłanie i głębsza treść płynąca z tej aranżacji a nasze dziewczynki z zaciekawieniem przyglądają się kowalom miarowo uderzającym kuziennymi młotami. Po chwili pan Jan zaprasza do kolejnego miejsca swego bajkowego gospodarstwa. Wchodzimy do chłodnego, wykutego w wapiennej skale niewielkiego lochu. Wewnątrz półmrok z żarzącą się czerwienią inscenizacją legendy przemieszanej z historią zamkowych dziejów. W półmroku wyłania się postać bohaterskiego obrońcy olsztyńskiej twierdzy Kacpra Karlińskiego, który poświęciwszy kilkuletniego syna za odstąpienie od murów zamkowych armii cesarza Maksymiliana, z bólem niesie na rękach zwłoki dziecka. Nieco niżej, nadnaturalnej dla tej scenografii wielkości, siedzi przykuty do ściany wojewoda Maćko Borkowic. Pokutuje w ten sposób za zło, które czynił. Jest jeszcze piękna Weronika na blankach baszty i podżegający Boruta. Przestrzeń wypełnia lawina dźwięków. Wprost z pola bitwy. Choć było chwilami straszno, dotrwaliśmy do końca, by z ulgą, że takie okrutne czasy już minęły, spojrzeć na makietę mariackiej wieżycy z krakowskiego rynku i zamienić parę słów z prawdziwym poetą – Stacho „Brzeziną” Kałkusem, założycielem i animatorem miejscowego teatru „Stodoła”. W chwilę potem już proza powszedniości. Skąpany blaskiem złotego słońca rynek, lody dla dzieci małych i dużych, gdyż przy takiej okazji metryka gdzieś się gubi i …? A jakże ! Wspinaczka na Górę Zamkową. Od ulicy Kacpra Karlińskiego, bo tam najpiękniej i nie ma tłumów. Widok jak zwykle przepastny. Świeża letnia zieleń – aż po widnokrąg, który przysłaniają Sokole Góry. Biel skał, wśród których rywalizują kolorem z błękitem nieba skalne (chyba) dzwonki. Wieże kościoła, na zwiedzanie którego niestety braknie nam czasu i migocące gdzieś bardzo daleko na horyzoncie wzniesienia. Tak, to nasze okoliczne pokopalniane hałdy. I teraz zdajemy sobie sprawę jak daleko do domu. Sił jednak wystarczy i to z nawiązką, choć liczniki porachują tę dzisiejszą drogę na 68 i pół kilometra. Korzystając z różnych, czasem bardzo odkrywczych technik zbiegamy na podnóże góry by jeszcze chwilę poświęcić na fotkę dokumentującą nas i nasze niezawodne rowery, którą możecie zobaczyć w galerii. Czas żegnać zamek i w drogę. Urozmaicając trasę wracamy w kierunku Biskupic, mijając z prawej górę Biakło, z krzyżem połyskującym w słonecznych promieniach, zwaną Częstochowskim Giewontem i przecinając masyw zalesionych Sokolich Gór. Ostatni asfaltowy zjazd i rozpoczyna się kilkunastokilometrowy rowerowy szlak, który po prawie płaskiej szutrowej nawierzchni doprowadzi nas znów do Poczesnej. Stamtąd już tylko do sforsowania trasa DK1 (dogodne przejście „na światłach” ) i znów leśne drogi prowadzące w kierunku Konopisk. Na skraju lasu w cieniu białych brzozowych pni siadamy do ostatniego posiłku i wsłuchujemy się w mowę przyrody. Gdzieś sponad drzew dobiegają nas klangor żurawi. Dochodzi bodaj z okolic Sobuczyny. Czyżby z obrzeży tego wielkiego częstochowskiego śmietnika ? Jak to przyroda potrafi się adaptować. Powspominaliśmy jeszcze nasze malickie żurawie i niebawem wjechaliśmy do Konopisk. Kierując się w stronę kościoła znów ocieramy się o historię i wydarzenia które zapisały się nawet w annałach naszej monarchii. Pewnie wiekowe lipy porastające aleję prowadzącą do nie istniejącego już dworu, mogłyby wiele opowiedzieć. Nam pozostały zapiski mówiące o spotkaniu w tymże dworze króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego w przeddzień zaślubin z przyszłą małżonką i jej książęcym orszakiem. Inne zapiski dokumentują pobyty synów Jana Kazimierza i innych zacnych obywateli Rzeczypospolitej. Warto wiedzieć, trafiając do Konopisk, że była to przez lata wieś pozostająca we władaniu Jasnogórskiego Zakonu Paulinów. Zatem bliskość klasztoru stwarzała okazje do odwiedzin tego miejsca przez nietuzinkowych gości. A dziś ?. Podobno pole golfowe jest miejscem spotkań „zacnych” i majętnych tego kawałka Europy. Ścieżka rowerowa prowadzi tuż obok „dołków”. Ale kto by zrozumiał sens łażenia z kijami i tę skomplikowaną etykietę. Zdecydowanie wolimy rowery, które bez przeszkód dowiozły nas kolejny raz w progi rodzinnego grodu. Dzień był piękny. Wrażeń moc. Niepewność wyrażona nieśmiałym wpisem, że będziemy zmierzać w kierunku Olsztyna – daleko na wyrost. Lato ma być piękne i to oczekiwanie przenosimy na nasze kolejne rowerowe rajdy. Gdzie teraz ? Mamy pomysły. Ale może ktoś z Was podpowie. Będzie przewodnikiem. Czekamy.