W pamięci tkwi sen. Pełen nostalgicznej atmosfery dzieciństwa. Powtarzające się nocne marzenie. Wędruję przez las i nagle, na jego skraju, jak w baśni, zaczarowane miejsce. Piękne i niezwykłe. I wiem, w niewybudzonej jeszcze świadomości, że to tak niedaleko. Dlaczego nigdy tu nie dotarłem? Później świt poranka i szara rzeczywistość. A dzień, jakby milszy o wspomnienie bajkowej ścieżki, drwiącej z czasu i praw przyrody. Czy to tylko marzenia?
Czy senne miraże ukrywają się pośród obrazów świata rozpostartych przestrzenią współczesnej cywilizacji? O tym za chwilę, bo oto znów południe, powitania przyjaciół i wyjazd na niedzielną rowerową wycieczkę, Wyruszę z kompanami z KKTA jak zwykle, w sanktuarium przyrody. Za nami Cisie, później Jezioro. To tam, gdzie spomiędzy drzew lśni pośród niezwykłych bagien czarna toń wody. Dziś jednak nie ono jest miejscem postoju. Pozostaje w ciszy swego istnienia. Jeszcze wysoki kolejowy wiadukt rozpostarty pośród konarów sosen i po chwili, na skraju leśnej ścieżki, niepozorny metalowy krzyż, z tablicą. Krzyże na polskich drogach są znakami wiary, nadziei i symbolami. Najczęściej ludzkich tragedii. Ten również wpisuje się w taki kanon. Metalowa płyta niezmiennie od 1931 roku, jak prasowy nekrolog, informuje: „pozostawił żonę i czworo dzieci 13 lat – 3 miesiące”. O tym, co się przed blisko osiemdziesięciu laty tutaj stało czytam dalej. „W tym miejscu zmarł śmiercią tragiczną mechanik parowej kolei wąskotorowej, Nadleśnictwa Herby, Ś.P. Teodor Sawicki, lat 36, zamieszkały w Puszczewie ” Kolejne wersy to opisana historia wypadku. Nazwiska współpracowników i przyczyna śmierci. Protokół wyciśnięty rylcem w kawałku metalu. Trwa tak przez lata głęboko w lesie i budzi zadumę nad kruchością ludzkiego losu. Dzieli się bólem, jaki pozostał w sercach najbliższych. Może skłoni wędrowca do westchnienia do Boga, by otworzył zmarłemu bramy wieczności. Zakołata myślą, co z tymi dziećmi. Czy może są jeszcze gdzieś, pośród nas? Czasu upłynęło tak wiele, że poza śladami niewielkich pagórków dawnych torowisk, niczego dostrzec nie sposób. Las okrywa milczeniem tę tragedię i zaciera ślady. Jest niezmienny od wieków. Kryje tajemnice ale czasem otwiera wrota baśni, do której pora wracać. Jeszcze pomiędzy pniami sosen migoczą odległe zabudowania Kamińska, a droga z czarnej, żwirowej, zmienia się w piaszczysty trakt, prowadzący na skraj pól i do Kluczna. Zielone, pachnące chlebem łany żyta, zdobione błękitem chabrów, falują majestatycznie. Stopy grzęzną w piachu a z błękitnego nieba leje się żar lata. Wokół cisza przerywana odgłosami ptasich koncertów. Sielska polska wieś, jak z obrazów Chełmońskiego. Kilka kroków i sen o arkadii staje się rzeczywistością. Kręta droga prowadzi do jedynej w tej okolicy osady – zagrody młyńskiej. Wyrasta z zielonych pól otoczonych ścianami lasu i urzeka majestatem. Tak trafiam do bajki, bo wokół, jakby półtorej setki minionych lat zatrzymało swój bieg. Gospodarze i właściciele młyna państwo Barbara Iwan Podolska i Kazimierz Iwan z ogromną życzliwością zapraszają do zwiedzania. Choć pracy im nie brakuje a troska o zachowanie obiektów w technicznej sprawności spędza sen z powiek, urzekają gościnnością, cierpliwie znosząc wszędobylską ciekawość gości. Nie muszą tego czynić, bo to ich ziemia i ojcowizna, a lokalna administracja niewiele jest w stanie pomóc w utrzymaniu zabytku. Gdy jednak zrasta się sercem z losami przodków, którzy w XIX wieku przybywszy z daleka stworzyli tę zagrodę ciężką pracą własnych rak, gdy myśl umknie w lata dzieciństwa, kiedy wakacyjny gwar bliższych i dalszych krewnych napełniał to miejsce, gdy sięgnie się pamięcią do lat wojny i okupacji jakże nie podzielić się tym pięknem z drugim człowiekiem. Tym, który choć obcy rozumie i ceni wszystkie te starania. Młyn zaś nie jest tylko zabytkiem. Gdy pan Kazimierz podniesie zastawkę strumień wody z nurtu Młynkówki uderza w łopatki turbiny i pędnie zaczynają powoli ruszać. Główna przekładnia o drewnianych wieńcach zębów rozprowadza napęd wielometrowymi pasami na kolejne wały, aż do żaren. A po drodze kubełkowe przenośniki, wialnia i szereg innych urządzeń, o których z wielką pasja opowiada gospodarz. Szum urządzeń, wzniecony pył, wirujące koła, wały i przekładnie dowodzą pełnej sprawności młynarskiego zakładu, który jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku normalnie funkcjonował. Dziś z nostalgią spoglądam na precyzję rzemiosła i kunszt mechaniki minionej epoki. Nie znajdę tu komputerów, serwomechanizmów, sensorów a długie parciane pasy oplatające niemal trzy kondygnacje wysokiej budowli ani na milimetry nie zsuwają się ze swych bieżni. I wierzę młynarzowi, że mógłby i dziś służyć miejscowym rolnikom, tyle, że oni goniąc za wygodą prędzej trafią do hurtowni lub na giełdę. Młyn stoi majestatycznie, opierając się rok po roku wichurom, podwoziom, nawałnicom. Obok przykucnięty drewniany tak jak sąsiedni budynek, mieszkalny dom. Piękny, stylowy ganek. To tutaj toczyło się przez lata rodzinne życie, o którym wspomina pani Barbara. Tutaj upływał czas pokoleń. Jednak dzięki wrażliwości tych, co już odeszli i tych, którzy z wielkim poświeceniem strzegą tego miejsca, możemy otrzeć się o żywą historię. Gdy świadomość ubogaci się faktem, że kilkaset metrów dalej, na Liswarcie, przez lata była granica z Niemiecka Rzeszą i tak naprawdę tutaj rozpoczęły się działania wojenne 1939 roku, miejsce to staje się doprawdy magiczne. Jak długo takim pozostanie? Dziś trzeba naprawić cieknący dach, jutro zaimpregnować drewnianą konstrukcję, po jutrze…. Aż ciężko myśleć. A młyn to nie wszystko, bo w sąsiadującym pod jednym dachem pomieszczeniu mieści się równie wiekowy tartak. Co prawda nie tak sprawny ale równie ciekawy. Młyńska turbina wprawiała w ruch również piły traka, przenosząc moc wartkiego strumienia Młynkówki misternym splotem wałów i przekładni. Gdy brakowało jej sił a przerzynany pień stawiał wielki opór, można było wspomóc sprawność strumienia mocą silnika, którego wiek i marka przyprawia o kołatanie serca gości przybywających zza zachodniej granicy. Żyjące muzeum, którego kustosze pani Barbara i pan Kazimierz w zadumaniu spoglądają na rodzinne, historyczne pamiątki a z niepokojem w przyszłość. Choć obiekt jest wpisany w rejestr zabytków techniki województwa Śląskiego brakuje, niestety wsparcia w jego utrzymaniu. To, że jeszcze trwa i jest dostępny dla odwiedzających, jest dowodem wielkiego serca jego opiekunów i prawdziwie rozumianego patriotyzmu. Opuszczałem gościnne progi zagrody z wiarą, że gdy znów kiedyś pokonam ten niezwykły szlak, będzie tutaj jeszcze piękniej.
Znów las, a droga prowadzi do Przystajni. To takie niewielkie miasteczko. Z rynkiem i sukiennicami. W ich cieniu niewielka cukiernia serwującą lody, które w upalnym skwarze popołudnia maja wielkie wzięcie. Jedziemy nowym szlakiem rowerowym prowadzącym przez kuźnicę Starą, o której Walenty Roździeński pisał w „Officina Ferraria” jako o kolebce śląskiego hutnictwa. Z tej przeszłości pozostały już tylko trudno zauważalne ślady. Kolejne mijane miejscowości mają intrygujące nazwy: Pacanów, Zwierzyniec. W tym pierwszym, niestety kóz nie kują. Zwierzyniec zaś prawdziwy, bo jeszcze trzysta lat temu stanowił królewskie miejsce polowań. Ponoć w jego leśnych ostępach zamieszkiwało ponad 3 000 jeleni a rozległe pagórki porastały 300-letnie modrzewie. Wjeżdżam w te ostępy, ale po rabunkowej gospodarce niemieckiej administracji pozostało niewiele. Przyroda jednak i tak urzeka swym pięknem. Dlatego stworzono tutaj rezerwat, zwany Modrzewiowa Górą. W samym jego sercu wiosną tego roku wzniesiono dla odwiedzających przestronna altanę biwakową i przygotowano ogniskowy krąg. Skorzystaliśmy jak zwykle z takiego zaproszenia regenerując siły, gdyż liczniki pokazały już 40 przejechanych kilometrów. Do domu pozostało jeszcze 30 i znów kilka miejscowości o zagadkowo brzmiących nazwach : Kałmuki, Konieczki, Hutka, Truskolasy …. Te ostatnie już jak za miedzą, ale warto było na chwilę zatrzymać się pod pięknie odrestaurowanym drewnianym kościółkiem. Trochę żal, że mimo niedzieli drzwi szczelnie zamknięto, ale przyjmuje to ze zrozumieniem i pamięć wspomogę zdjęciami, które w ubiegłym roku udało mi się w tej świątyni zrobić.
Z truskolaskiego wzniesienia prowadzą do Blachowni rozmaite drogi. Wybieram fragment tej najdzikszej, wiodącej skrajem bieżeńskich łąk i Malic. Tam, ponad wielkimi połaciami dawnych pastwisk można w wieczornej ciszy usłyszeć głoś żurawi. Jak szczęście dopisze, w blasku zachodzącego słońca zdarza się ujrzeć sylwetkę tego wspaniałego ptaka szybującego ponad ziemią. Widok to piękny, niezapomniany. Żurawi klangor zdało się słyszeć, ale już w pobliskim lesie. By zobaczyć, pewnie trzeba będzie znów się wybrać na rowerową wycieczkę. Może w nową krainę z bajki a może, co niemal jest pewne, w zakamarki świątyń przyrody, by oddać hołd majestatowi Stwórcy tego wspaniałego świata.