Ślady pozostawione na ścieżkach życia znaczą bryły pomników albo porzucone niedbale w kępie traw kamienie. Przechodzień staje obok i odgrzebuje w pamięci dostrzeżone na grobowej inskrypcji nazwisko. Droga istnienia – szlak boleści, radości i rozterek. Czasem za węgłem znienacka zawraca i biegnie wzdłuż szerokiej alei, na którą co chwila pada cień krzyża. Wznosi się, by po chwili stromym stokiem opaść w dół, a potem znów mozolnie piąć się ku górze. Wyżej i wyżej. Aż po kres tego, co na zawsze pozostanie tylko grudą ziemi.
Człowiek w swej małości jest wielki, gdy dostrzeże sens i cel wędrówki. Jeżeli zdoła otworzyć oczy, zobaczy, że przemierza cudowne krainy. Wtedy, w zamyśleniu sławić będzie dzieła Stwórcy i prędzej, czy później uchyli wrota Golgoty. A na jej progu zada pytanie, jakże możliwym jest, by potężny Bóg, architekt tego wspaniałego świata stanął w osobie Chrystusa, pomiędzy ludźmi, biorąc na barki krzyż i przyjmując z pokorą cierpienie. Gdy znajdzie odpowiedź, będzie świadkiem Misterium, uczestnikiem Paschy. Jeżeli ma wrażliwą duszę i dość fizycznej tężyzny, niech ruszy na górski szlak i powędruje od Stacji do Stacji, będącej tylko na pozór przydrożnym kamieniem, drzewem, śpiewem wiatru, słonecznym promieniem. Tylko i aż, bo całą materialną resztę wypełni ocean wiary.
Jest sobotni ranek i Dolina Chochołowska skąpana w ostrym, mroźnym, marcowym słońcu. Wokół bajecznie biało. Ponad metrowe zwały śniegu, niczym korytarz wyznaczają ścieżkę biegnąca dnem doliny. Ponad nią majestatyczne świerki, ustrojone śnieżnymi girlandami i wielkimi białymi czapami. W oddali, ponad ścianą lasu, skrzą się na tle granatowego nieba majestatyczne, górskie turnie. Niemal jak na pocztówkach. A rzeczywistość, jeszcze smaczniejsza, bo co chwila po ścieżce pomykają góralskie sanie, rozbrzmiewając śpiewem dzwonków i szelestem końskich postronków. Wędrujemy klubową wycieczką w kierunku schroniska i aż żal każdego pozostawionego za sobą kwadransa. Znane z letnich wyjazdów pejzaże, dziś są inne. Te same góry, a zawieszone jakby w innym miejscu nieba. Czas zejść z szerokiej, wygodnej drogi, na niemal nie przedeptaną ścieżkę Papieskiego Szlaku. Symbole dokumentują rzeczywistość. Za chwilę ścieżka prowadząca na Tyrzydniowiański Wierch stanie się Drogą Krzyżową, gdzie co kilkaset metrów rozmyślając o męce Chrystusa, będziemy umacniać nasza wiarę. Surowość i potęga gór pokazuje jak drobną i wątłą istotą jest człowiek. Pozwala zrozumieć również i to, że nie żyje się tylko dla siebie, w świecie wolnym od trosk drugiego człowieka. Bo na cóż byłoby cierpienie samego Boga, gdyby człowiek nie dostrzegał bólu i słabości swego brata. Droga wielkopostnej refleksji przywiodła nas do miejsca, w którym w 1983 roku, Ojciec Św. Jan Paweł II usiadłszy na skalnym okruchu rzekł :” Mogłem w dniu dzisiejszym spojrzeć z bliska na Tatry i odetchnąć powietrzem mojej młodości”. Miejsce to stało się dziś świątynią, w której wędrujący z nami ks. Grzegorz, pośród wspaniałej tatrzańskiej scenerii odprawił mszę św. Eucharystyczna Ofiara, za nas, gotowych do dalszej wędrówki i tych, którzy pozostali w górach, znajdując tam kres swych ziemskich dni. Błysk ofiarnego kielicha i hostia wzniesiona ponad Jarzębczą Dolinę na długo zapisze się w pamięci niezwykłym przeżyciem.
Czas zwinąć świątynne obozowisko i zdecydować, co dalej, bo dzień pogodny i spokojny. Ruszamy zatem, mniej liczną grupą piechurów, żądnych mocniejszych wrażeń, na dalszy odcinek czerwonego szlaku. Wyznaczony cel to grań pasma Trzydniowiańskiego Wierchu. Jak to zwykle bywa, początek nie zwiastował trudności, z którymi przyszło zmierzyć się później, kiedy już logika i rozsądek nakazywały iść tylko w górę. Tam, pod kopułą granatowego jak atrament nieba majaczyły ludzkie postacie, powoli poruszające się pomiędzy szczytami. Optymizm pozwalał sądzić, że w końcu dobrniemy tam, trafiając do jakiejś odsypanej z ponad metrowego śniegu ścieżki. Coś było w tym na rzeczy, ale tak jak w szarej codzienności, rzeczywistość bywa przekorna. Tymczasem, mozolnie rozgrzebując białą pierzynę, krok po kroku zbliżaliśmy się do grani. Te trzy godziny wspinaczki, niemal po pas w białym puchu, ześlizgiwania się ze stoku, usilnej walki z prawami natury, były prawdziwym, górskim chrztem. Nauczyły pokory i odpowiedzialności, za siebie i wędrującego obok. Gdyby nie wręcz cudowne widoki skąpanych w zachodzącym słońcu szczytów, wędrujących po śnieżnych polach cieni i spowitego przedwieczorna zorzą nieba, wysiłek mógłby wcześniej wyczerpać emocjonalne zasoby energii. Nie planując takiego wariantu, z konieczności i zapewnienia bezpieczeństwa, dotarliśmy w końcu na sąsiadujący z Trzydniowiańskim Wierchem, wyższy o prawie dziewięćdziesiąt metrów Czubik. Wkrótce mrok nocy i mróz zagościł na wierzchołkach gór i towarzyszył nam wzdłuż całej mozolnej drogi prowadzącej do wnętrza Doliny Chochołowskiej. Dwanaście godzin wrażeń, przeżyć i zamyśleń. Wracając pod baldachimem gwiazd, jakich nigdy w naszych stronach dostrzec nie sposób, wędrówka dobiegała kresu. Droga niezwykła, ta symboliczna – Krzyżowa, i ta jakby pokutna, po drabinie spowitej całunem śniegu, która jeszcze jesienią pogubiła szczeble.